W czym leży fenomenalność niektórych filmów?
To, że mimo upływu lat z chęcią się do nich wraca? Według mnie są trzy takie
chwyty. Charyzmatyczny, intrygujący bohater, oryginalna, nietuzinkowa historia
lub po prostu niekonwencjonalny, kompletnie nowatorski sposób odgrzania tego,
co stare. W momencie, gdy filmowemu twórcy uda się połączyć razem te elementy,
powstaje dzieło rewelacyjne, uniwersalne, ponadczasowe - klasyk. A co z
obrazami mniej ambitnymi, których fala nas zalewa? One zazwyczaj posiadają
tylko jeden element, który gwarantuje im popularność. Będąc niedawno w kinie na
najnowszym filmie Tomasza Wasilewskiego,
próbowałam odnaleźć ten chwyt i zrozumieć dlaczego krytycy i ludzie kina
zachwycają się Płynącymi Wieżowcami. Ja nie potrafię, być może dlatego, że
film za bardzo przywodzi mi na myśl niemiecką Siłę Przyciągania, która
w zestawieniu z polską produkcją, moim zdaniem wygrywa. Nie lubię kopi, a takie
właśnie miałam cały czas wrażenie, oglądając ten film.
Nie wiem, co się zmieniło: czy stałam się
bardziej wysublimowanym widzem „filmów gejowskich” i oczekuję czegoś więcej,
niż mdłego romansu, czy dopadła mnie
znieczulica, bo nie potrafię zauważyć tych „kipiących emocji” (cytując „Polskę
The Times”), a może po prostu nie zrozumiałam tego filmu? Historia mnie nie
uwiodła, aktorzy nie przekonali, a montaż nie zaciekawił. W pewnym momencie
nawet, po raz pierwszy od bardzo długiego czasu, chciałam by film się wreszcie
skończył. Historia Kuby, Sylwii i Michała, którą przedstawia nam reżyser, ma
sprawiać pozory wyjątkowej, jednak we współczesnej rzeczywistości taka nie
jest, a w nasze ręce trafia coraz więcej podobnych filmów z tego nurtu. Mamy
parę zakochanych w sobie ludzi (przynajmniej na początku tak nam się wydaje),
która wiąże ze sobą wspólną przyszłość. Sylwia kocha Kubę, jednak czy on czuje
to samo? Niekoniecznie. Sielankę przerywa pojawienie się Michała oraz
wątpliwości, które dopadają Kubę. Znów mamy kwestię szczęścia człowieka i
odnalezienia siebie w otaczającym świecie. Na dodatek Wasilewski dorzuca do
tego dziecko, kwestię odpowiedzialności Kuby, presje rodzinną i przemoc, ofiarą
której pada Michał. Jak wypada całość? Tak jak wspomniałam, da się świetnie
odgrzać temat powielany tysiąc razy, więc tym bardziej stosunkowo świeżą
historię. Jednak reżyser nie wkłada wysiłku by wyróżnić czymś swój film, a
tworzy z niego niemalże polską wersję filmu Lacanta.
Teraz kilka podobieństw Płynących Wieżowców do Siły
Przyciągania. Przede wszystkim jest to historia - młoda para, w życiu
której pojawia się nagle ktoś trzeci. Główny bohater z tego, co pokazuje nam
kamera jest heteroseksualny, a momentami wstydzi się tego, że mogłoby być
inaczej (scena bójki z chuliganem). Natura i popęd jednak okazują się być
silniejsze. Idąc dalej widzimy jego rozdarcie emocjonalne, reakcję dziewczyny,
gdy domyśla się prawdy i nie może uwierzyć. Kolejnym podobieństwem są relacje
bohatera z matką, z którą mieszka i jej
nastawienie do całej sprawy. Tak jak w Sile Przyciągania, rodzice usiłują
wmówić bohaterowi nienormalność, w ogóle go nie rozumiejąc. By mieć chwilę
spokoju, Kuba trenuje, biega (podobnie robił Mark). Gdy sytuacja jest napięta,
całość pogarsza dodatkowo wiadomość o ciąży Sylwii (w Sile Przyciągania mamy
ten motyw na samy początku). Koniec końców, zawsze jest ten sam dylemat:
zachować się jak mężczyzna, wziąć pełną odpowiedzialność za swoje czyny i
zrezygnować ze szczęścia? Decyzja wcale nie należy do najłatwiejszych i czas
poświęcony na jej podjęcie zawsze skutkuje stratą. W przypadku obu filmów
zachowanie bohatera sprawia, że traci to, o co był gotowy walczyć, a bliskie mu
osoby stają się ofiarami przemocy na tle nietolerancji. Ale czy to oznacza, że
się podda? O ile w Płynących Wieżowcach
mogłoby się wydawać, że bohater od początku filmu zatoczył koło i wrócił
na to samo miejsce, o tyle w drugim filmie reżyser dokładnie nam tego nie
zdradza, choć też widać kolistość w losach bohatera. Suma summarum obaj
przechodzą wewnętrzną przemianę i dokonują wyboru.
Już nie chodzi tylko o fabułę, która moim
zdaniem leży, tu nawet aktorzy wypadają przeciętnie i słabo. Obsadzenie
Mateusza Banasiuka (Kuba) i Bartosza Gelnera (Michał) w głównych rolach nie
było dobrym pomysłem. Nie czuje się chemii na ekranie, to chyba największy
zarzut. Postacie stworzone przez nich nie przekonują, a sceny, które powinny
wyzwalać większe emocje - nie robią tego. Mam wrażenie, że to głupi flirt, a
nie miłość. Poczucie fałszu na ekranie jest tak duże, że w ostateczności cały
film wydaje się być tylko wyreżyserowaną przygodą, niestety smutną. Podobnie
jest z Martą Nieradkiewicz (Sylwia), która jest irytująco nijaka. Jedynym
mocnym punktem tutaj jest dla mnie postać matki Kuby (Katarzyna Herman), która
jest wyraźną indywidualistką, o własnych zasadach i przekonaniach, których nie
pozwala sobie odebrać.
Płynące Wieżowce nie zachwycają, imponują czy powalają, mogę to spokojnie
powiedzieć. Nie wiem czy to zignorowanie tematu wynika z faktu, że wątek
homoseksualistów wciąż jest w naszym społeczeństwie odsuwany na bok, a jeśli
już zostanie poruszony, to wyłącznie pobieżnie i szczątkowo. Wydaje mi się, że
tak też postąpił Wasilewski realizując swój film. Jedyną opinią, z którą mogę
się zgodzić jest stwierdzenie odnośnie głosu młodego pokolenia. Kino powinno
być wizytówką ludzkości i Wasilewski to robi, akcentując jak ważna jest dla
współczesnych potrzeba akceptacji społecznej, odnalezienia siebie, zrozumienia
i tolerancji.
Trzymajcie się ciepło,
Passionflooower.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz