2014/12/15

Zapiski starego świntucha

Fenomen Charlesa Bukowskiego, autora powieści, opowiadań i wierszy, które inspirowane były jego własnymi doświadczeniami, związanymi z seksem, alkoholem, biedą, niedolą pisarza i słabościami każdego człowieka. Czy teraz czytają go już tylko hipsterzy?


Facet potrzebuje wielu kobiet tylko wtedy, kiedy żadna z nich nie jest nic warta. Można utracić tożsamość, pieprząc się na prawo i lewo.”


Nie wiem jak wy drodzy czytelnicy, ale ja zgadzam się z autorem tych słów i witam was po długiej przerwie w poniedziałkowy wieczór. Fragment, którym rozpoczęłam pochodzi z książki „Kobiety” Charlesa Bukowskiego i właśnie o nim dzisiaj. Kim był? Myślę, że większość z was już o nim słyszała, a jeśli nie to pewnie chociaż kojarzycie serial Californication, który jest oparty właśnie na powieści „Kobiety”, a Hank Moody to nic innego jak swobodna interpretacja Hanka Chinaskiego, bohatera powieści Bukowskiego. Ja sama zgłębiłam jego fenomen dopiero parę miesięcy temu, gdy zaskakująca liczba znajomych zaczęła o nim mówić i dowiedziałam się, że James Franco wykupił prawa do ekranizacji książki „Z szynką raz!”, opowiadającej o wczesnych latach pisarza.


Bukowski to bez dwóch zdań barwna postać. Uzależniony od alkoholu, prowadził awanturniczy i pełen skandali tryb życia. Opisanie swoich doświadczeń w książkach przyniosło mu niespodziewany sukces. Powołał bowiem do życia jedną z najbardziej znanych postaci w literaturze – tzw. ćmę barową Henry’ego Chinaskiego, czyli swoje alter ego. Można mówić, że fenomen Bukowskiego, który był obecny w Stanach Zjednoczonych od lat, rozkwitł także w końcu u nas. Co stoi za tak ogromną popularnością Bukowskiego? Proste rzeczy.

Po pierwsze i przede wszystkim olbrzymie pokłady (nierzadko absurdalnego) humoru, które odciągają zarówno głównego bohatera, jak i nas, czytelników od szarej rzeczywistości:


Miałem zły dzień. Tydzień. Miesiąc. Rok. Życie. Cholera jasna.” (Szmira)


Wymieniając dalej składniowe popularności należy dorzucić surowy, lapidarny styl, często zawierający wulgaryzmy. Ponadto chamstwo, którego Bukowski się nie boi, autobiograficzny charakter powieści i bezpośrednie podejście do życia. Bez ogródek opisuje swój alkoholizm, z którym próbuje walczyć, jednak ostatecznie to miłość do trunków bierze górę. I tak jest z każdą powieścią, każda książka Bukowskiego opowiada o innym etapie jego życia, od pracy listonosza, przez relacje z ojcem aż po rozważania nad życiem pisarza.

Świat przedstawiony w powieściach Charlesa Bukowskiego jest znany każdemu z nas, jednak został ukazany w nieznany nam sposób. Przestrzenie po jakich się porusza i osoby z którymi wchodzi w interakcje są fascynujące właśnie dzięki celnej obserwacji pisarza. Dostrzega on rzeczy, których my nie zauważamy, mimo że wcale nie są przed nami ukryte.

Ważna jest też uniwersalność znaczeń. Każdy pragnie lżejszego życia. Dla niektórych Bukowski może być przykładem samozaparcia, dawać motywację do swoistej walki o następny dzień. W końcu Henry Chinaski całe życie walczył o prawo do podążania własną drogą. W Polsce brakowało takich ludzi i myślę, że w tym tkwi sęk. W „Kobietach”, „Listonoszu” czy „Faktorium” każdy z nas może znaleźć coś dla siebie, bo zawierają prawdę o świecie, interpretowaną na różne sposoby.

Spotkałam się niedawno ze stwierdzeniem, że Bukowskiego czytają dziś hipsterzy. Rozśmieszyło mnie to, ale tak chyba faktycznie jest. Czy to przez ten wulgarny język? Racja, trochę wypada z głównego nurtu i nie powiemy, że czytanie np. o losach alkoholika-pisarza jest ambitnym zajęciem, jednak, gdy weźmiecie do ręki jakąkolwiek z jego książek i zaczniecie czytać to między wersami zauważycie całą niesamowitą, nie podkoloryzowaną prawdę o życiu. I to chyba jest największy plus jego przekazu – szczerość. Szczerość, dla której mogę być nawet hipsterką i z równie hipsterską miłością dla wszystkich (przyszłych) wielbicieli Bukowskiego na koniec coś w klimacie – The Doors i Alabama Song.


Trzymajcie się ciepło!

Passionflooower

2014/04/22

3-majówka we Wrocławiu

Z racji tego, że za ponad tydzień będziemy bawić się na majówkach w całej Polsce, odkopałam na komputerze pewną niedokończoną relację, którą zaczęłam pisać kilka miesięcy temu i dopisałam resztę, tym samym chcąc polecić Wam Wrocław.

Co się dzieje?


Mam nadzieję, że spędziliście ubiegłoroczną majówkę przyjemnie, a pogoda Wam dopisała. Niestety ja, o ile miałam szczęście być na 3-majówce we Wrocławiu, to o słońcu i piwku na trawie mogłam jedynie pomarzyć. Ja się pytam, gdzie podziały się te prognozy 30 stopniowe? I powiedzcie mi jak tu lubić prezenterów pogody, skoro tak bezwiednie nas zwodzą? Eh, eh. Mimo to nie mogę narzekać. 2 i 3 maja upłynęły w całości pod parasolem i nawet deszcz padający z krótkimi przerwami cały dzień, nie ostudził atmosfery festiwalu i zapału ludzi, przewijających się pod sceną na Wyspie Słodowej.

Do Wrocławia przybyłam wcześniej, bo we wtorek 30 kwietnia. Od kilku lat marzyła mi się już majówka w tym mieście i w końcu udało mi się to zrealizować. Bardzo mocno radował mnie fakt bycia na biciu rekordu Guinnessa, który od dwunastu lat odbywa się regularnie w stolicy Dolnego Śląska. I choć naszego rekordu z przed roku (dla przypomnienia: 7273 gitarzystów grających razem numer Hey Joe, Jimiego Hendrixa) nie dało się pobić (zabrało się 5734 gitarzystów) to zabawa i emocje towarzyszące wydarzeniu były niesamowite. Móc tam być, wśród tylu gitarzystów, w atmosferze przyjaźni i pokoju – niewyobrażalnie wspaniałe! (i jak się przekonałam utwór Hey Joe naprawdę jest dość prosty i stanowi dla mnie wyzwanie, by za rok pojawić się na rynku nie jako słuchacz, ale uczestnik rekordu). Oczywiście nie  byłabym sobą, gdybym nie miała ciarek, gdy tylko popłynęły znajome takty refrenu. Można dodać do tego dobrze dobrany wokal Johna Corabi oraz gościnny udział takich gitarzystów jak Bruce Kulick, Chuck Garric, Jennifer Batten, Mieczysław Jurecki, Leszek Ciechocki, Wojciech Hoffmann i mamy prawdziwą muzyczno - eventową perełkę.  Powtórka już 1 maja 2014 roku! Jeśli gracie na gitarze, pomórzcie i przyjedźcie do Wrocławia na „najgorętszą majówkę roku”*.

Jennifer Batten - gitarzystka Jacksona biła rekord razem z nami.

Subiektywnym okiem

Jednak dla fanów gitarowego brzmienia była to tylko rozgrzewka, bowiem naprawdę gorąco zrobiło się nazajutrz, kiedy to o dobrą zabawę podczas deszczowego dnia zadbali: Hunter, Power of Trinity, Brodka, Strachy na Lachy, Coma i Kult.  3-majówkę otworzył Hunter, grający na pograniczu heavy a melancholijnego metalu i to by było na tyle, bo ten koncert sobie odpuściłam. Byłam już raz na nich na Ursynaliach, ale nie wciągnęli mnie, choć musze przyznać, że wokalista jest bardzo charyzmatyczny. Następnie scena należała do Power of Trinity, których lubię za genialne połączenie rockowego pazura z brzmieniem reggae. Świetnie rozgrzali zgromadzonych nie tylko pod sceną. W końcu pojawiła się wyczekiwana przeze mnie Coma. W deszczu to się jeszcze na nich nie bawiłam! Zagrali bez zarzutów, z kopem i nieziemską mocą. Nawet ociekające wodą ubranie nie przeszkodziło, by skakać pod sceną. Brodka zobowiązująco rozkręciła niezłą grandę, a publiczność bez oporu dała się porwać w radosne pląsy do jej najnowszej płyty. Nie byłoby jednak tak fantastycznej zabawy bez kochanych Strachów Na Lachy. Za każdym razem, gdy jestem na ich koncercie utwierdzam się w przekonaniu, że „Dygoty”, „Raissa”, „Chory na wszystko” czy „Twoje oczy lubią mnie” mają już status numerów nieśmiertelnych, które będą z pewnością śpiewać nasze dzieci. Pierwszy dzień zamknął Kult, a „Baranek” i „Dziewczyna bez zęba na przedzie” wprawiły nas w tak wyborowy humor, że aż szkoda było się rozchodzić do domów. I nawet deszcz nie stanowił już problemu.

O świcie pogoda poprawiła się nieznacznie, tak by popołudniu znów nas ochłodzić. A tego dnia line-up był równie energetyczny: Buldog, Luxtorpeda, Naczynia Połączone, Vavamuffin, Maria Peszek, Happysad i Dżem. Moje pierwsze zetknięcie z rockową poezją śpiewaną i Buldogiem, o dziwo wypadło naprawdę interesująco. Tomek Kłaptocz jest niesamowicie charyzmatyczny i ma całkowicie indywidualny styl, a to sobie cenię. Jednak ogień pod sceną roznieciła dopiero Luxtorpeda, którą uwielbiam. Miałam okazję śledzić ich koncertowy rozwój na przestrzeni dziewięciu koncertów w ciągu dwóch lat i z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że dla mnie jest to obecnie najlepszy koncertowy zespół w Polsce. Energia Litzy i charyzma Hansa kupują wszystko.  Po małym piekle pod sceną nastał czas na lżejszą nutę od Naczyń Połączonych. Znów zrobiło się tanecznie, a chłopcy dali z siebie ile mogli, choć frekwencja pod sceną nie dopisała. Ja byłam! Skakałam i dobrze się bawiłam! A skoro już tańczyć i bujać się, to tylko w rytm reggae. Stare, kochane Vavamuffin i ich „Malinowa Mamba” sprawdzili się bez zarzutu. Mogłabym chodzić na ich koncerty codziennie! Sprowokowała i podburzyła Maria Peszek. Ta indywidualistka z płytą „Jezus Maria Peszek” udowodniła, że jest mocna i ma coś do powiedzenia na polskiej scenie muzycznej. Tłoczno, duszno i żywo zrobiło się na powrót za sprawą panów z Happysad, którzy podobnie jak Strachy Na Lachy mimo deszczowej pogody przyciągnęli za sobą rzeszę wiernych fanów. Co tu dużo mówić, panowie dając od lat cudownie energetyczne i pozytywne występy zapewnili sobie status stałego gościa letnich festiwali. Zamknięcie dnia należało do weteranów polskiej sceny muzycznej. Dżem wprowadził nas w lekko nostalgiczny nastrój, choć nie zabrakło fajerwerków przy „Czerwonym jak cegła”.

2014. To jak, powtórka?


Tegoroczna wrocławska majówka zapowiada się równie gorąco. Na Wyspie Słodowej pojawią się: Piersi, Hunter, Mela Koteluk, Waglewski Fisz Emade, Jamal, Coma, Bethel, Strachy Na Lachy, Indios Bravos, Farben Lehre, Dr Misio, Dawid Podsiadło. Zaś na wrocławskim rynku gitarowy rekord bić będą:  Eric Burdon & The Animals (którzy zagrają „House Of The Rising Sun”), Uriah Heep, Michael Angelo Batio („najszybszy gitarzysta wszech czasów”, twórca gitarowej techniki shred), Steve Vai, Litza z Arką Noego i Wojciech Waglewski. Wstęp bezpłatny. Mówiąc krótko - zagrać w takim towarzystwie to zaszczyć! Ale to nie wszystko - organizatorzy przewidzieli wieczorem koncert zaproszonych gości na Wyspie Słodowej (uczestnicy rekordku mają 70% zniżkę na bilety), więc będzie się działo. Poza tym jak co roku zorganizowany zostanie konkurs na najciekawszą gitarę. Myślę też, że jeśli poszukujecie muzycznych atrakcji, to Wrocław i majówka są do tego najlepszą okazją. Sama wybieram się po raz drugi z przyjaciółką, którą udało mi się namówić już w zeszłym roku. W tym to ona mnie namawiała, choć tylko przez chwilkę. 

Tak więc widzimy się pierwszego.
Bye, passionflooower.

Informacje o biletach tutaj.

* Tak reklamowane jest wydarzenie w mediach.