2013/11/25

Przeżyjmy to jeszcze raz: Placebo

Placebo, Torwar 12.11.2013



Uwielbiam opowiadać o koncertach, na których byłam lecz jeśli mam coś napisać, zawsze idzie mi to dość opornie. Jak niby przelać te wszystkie odczucia i niesamowite emocje na papier? Czy znajdę aby na pewno właściwe słowa? Spróbuję. W końcu chodzi o moje ulubione Placebo. Koncert odbył się 12 listopada w Warszawie, na Torwarze i była to ósma wizyta tej grupy w Polsce, a chłopaki już zapowiedzieli powrót.  Bycie na tym koncercie było moim marzenie i spełniłam je, dopisując to z dumą do tych zrealizowanych. Od kiedy tylko poznałam i zakochałam się w muzyce Placebo, wiedziałam, że muszę usłyszeć ich na żywo. Nie było innej opcji.

Stefan, choć sam niezbyt się uśmiechał, wywoływał usmiech u mnie.

W Warszawie spotkałam się z dobrą znajomą z Krakowa, z którą to wybrałam się na Torwar. Spędziłyśmy razem trochę czasu, zaliczając przed koncertem jeszcze wystawę sztuki współczesnej na Zamku Ujazdowskim, w okolicy areny. Mogłyśmy podziwiać między innymi słynny obraz Damiana Hirsta (tak, chodzi o „te kropki”). W galerii spędziłyśmy około godziny, zbierając siły na koncert. O godzinie siedemnastej byłyśmy już na miejscu i czekałyśmy w kolejce do wejścia, która o dziwo nas nie przeraziła, bo miałyśmy dość dobre miejsca. Szczerze, liczyłyśmy co najmniej na szał, jaki był chociażby na Muse, ale też nie byłyśmy rozczarowane. Może troszkę zaskoczone. Ciąg dalszy wchodzenia na Torwar poszedł dość sprawnie, bo jeszcze przed osiemnastą zdążyłyśmy oddać kurtki do szatni i wbiec na płytę, zajmując naprawdę zacne miejsca w około siódmym rzędzie od sceny, co w pełni nas satysfakcjonowało. Widok był świetny. Stojąc pod sceną usłyszałam nawet żart, że średnia wzrostu na koncercie Placebo to metr sześćdziesiąt dwa, więc trudno by było inaczej (nie do końca się z tym oczywiście zgadzam). W każdym razie w oczekiwaniu na gwiazdę wieczoru na scenie zamontował się support.

Steve szalejący za perkusją.

 Psychocukier to łódzki zespół grający szeroko pojmowanego rocka. Prawdę mówiąc liczyłam na porządny support, który dobrze wprowadziłby mnie w koncertowy nastrój i trochę się zawiodłam. Chłopcy, choć z pewnością coś w sobie mają, nie podołali temu zadaniu. Trudno mi przyszło zapamiętanie ich nazwy, co dopiero mówić o muzyce. Miałam wrażenie, że dźwięki jakby stapiały się w jedno brzmienie, a numery, które usłyszałam nie podrywały do ruchu. W sumie całość bardziej mnie znudziła, niż rozbudziła. Ale może jeszcze kiedyś zmienię zdanie, co do Psychocukru. Mam również świadomość, że trudno jest grać pod presją, przed gwiazdą wieczoru jaką jest Placebo, jednak jestem pewna, że można było zagrać energiczniej.

Śpiewający Brian i gitara to para idealna.

W końcu kwadrans po ósmej zjawili się oni. Ubrani od głów do stóp w czerń, niczym bóstwa weszli na scenę przy akompaniamencie pierwszych dźwięków B3 i szaleńczego pisku połączonego z głośnymi oklaskami. Chwila na chwycenie instrumentów i jazda. Dopóki nie usłyszałam na żywo, nie sądziłam, że B3 tak świetnie sprawdza się na koncertach. Energiczna, świeża nuta sygnowana przez Placebo. Świetne na otwarcie. W dodatku fani na piosence wypuścili balony, nawiązujące do kolorowej okładki płyty, co dało niesamowity efekt wizualny. Naprawdę udana akcja, brawo (same wzięłyśmy udział, mając ze sobą całą paczkę balonów). Bez przerwy na oddech, rozbrzmiało szybkie i taneczne For What It’s Worth. To jak najbardziej czas szaleństwa pod sceną, które już nas ogarnęło.  Kolejny numer to „świeżynka” z najnowszej płyty, czyli Loud Like Love, który wypadł zaskakująco dobrze i energicznie, aż dało się słyszeć śpiewający tłum. Idąc dalej, z nowości zespół zagrał singiel Too Many Friends - brzmiący jeszcze bardziej przekonująco, wspaniale rytmiczne Scene Of A Crime, poruszający A Million Little Pieces, przenikliwe Purify, tajemnicze i stonowane Exit Wounds. Z nowych kawałków moim zdaniem najlepiej wypadło przebojowe i mocne Rob The Bank, przy którym znów sprawdzili się fani, głośno wspierając Briana. Numer jest prosty, ale brzmi rewelacyjnie. Ma w sobie nutkę z najlepszego Placebo, a czarujący i uwodzący głos Molko, nie daje o sobie zapomnieć (w końcu nie ocieka manierą, jak w przypadku Too Many Friends). Ze sztandarowych numerów zespołu nie zabrakło szaleńczego i energicznego Every You Every Me, które rozgrzało nas doszczętnie, ciekawie przerobionego Meds, które usłyszałam w zupełnie nowym wydaniu czy rewelacyjnego Special K, do którego śpiewanie i skakanie zawsze odbiera oddech. Zaś wykonanie Twenty Years rozłożyło mnie na łopatki swoim klimatem. Czysty i głęboki głos Molko, w połączeniu z brzmieniem gitar, po prostu mnie zmiażdżył. Świetnie było to usłyszeć (ponad to podczas koncertu trzykrotnie zjeżdżała z góry dziwna zasłonka w postaci siatki, która przesłaniała scenę. Z pewnością dało to ciekawy efekt i inną perspektywę dosłownego spojrzenia na Placebo). Utwór Song To Say Goodbye ku przewrotnemu tytułowi, nie zapowiedział pożegnania z Placebo. I po raz kolejny mogłam zachwycać się unikatowym głosem Briana Molko. Speak In Tongues z kolei dało chwilę na unormowanie oddechu. Przepiękny, głęboki numer. Miłą niespodzianką okazało się złożone w swym brzmieniu, nastrojowe Blind - zagrane z ogromną pasją i oddaniem - oczarowało mnie i wzruszyło, psychodelicznie brzmiące Space Monkey - budzące ciarki, a także Bitter End,  zaśpiewane z mocą, jaką pamiętam z wcześniejszych tras. Mocny kop przed zejściem ze sceny przed bisem i rozbudzenie naszego apetytu na jeszcze więcej alternatywnego brzmienia.

Akcja z balonami na wstępie wyszła super.

Na bis chłopcy przygotowali cztery świetne numery. Po głośnych owacjach Placebo powrócili na scenę, a przy mikrofonie znalazł się Stefan, który podziękował za tak gorące przyjęcie i wyjątkowe miejsce, jakim jest Polska, do którego mogą wracać. Następnie Torwar wypełniło brzmienie  rewelacyjnego Teenage Angst.  Choć numer pochodzi z debiutanckiej płyty, wciąż ma tą samą moc, o czym przekonałam się osobiście. Wspaniale było usłyszeć te gitary! Kolejna piosenka, mimo że nie jest z repertuaru Placebo, dla mnie już zawsze będzie się kojarzyła tylko z nimi. Running Up That Hill sprawiło, że wewnętrznie się popłakałam. Uwielbiam emocjonalność i nastrojowość tego coveru oraz głos Briana, czysty, głęboki, wkradający się z emocjami w najdalsze rejestry mojego mózgu. Na ten jeden numer mogłabym czekać kolejny rok. Uśmiech spełnienia wkradł się na moją twarz ponownie, gdy usłyszałam pierwsze dźwięki Post Blue.  To zdecydowanie jeden z moich ulubionych numerów. Przeszywający po całości swoją warstwowością i tajemniczością.  Niestety Infra Red oznajmiło niezwłocznie zbliżający się koniec. Wspaniały koniec. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie można było sobie wyobrazić lepszego bisu (ile bym dała by usłyszeć My Sweet Prince, Slave To The Wage czy Nancy Boy!). Mam nadzieję, że będę miała ku temu jeszcze okazję… Jednak mimo moich upodobań nie mogę chłopakom niczego zarzucić. Przy tak wielu wspaniałych numerach mi samej ciężko było by wybrać właściwą setlistę, więc podziwiam Placebo za tę decyzję jeszcze bardziej. Po drugie, to trasa promująca Loud Like Love, więc na zbytni luz i powrót do starych płyt nie napalałam się. Podsumowując, podział pół na pół wydawał się być sprawiedliwy. Suma summarum jestem spełniona tym koncertem i nie ma co się dłużej rozwodzić. Placebo są w rewelacyjnej formie, trzeba przyznać i to się liczy. Steve szalał za perkusją niczym zwierzak, rzucając blond czupryną na boki jak rasowy rock’n’rollowiec. Stefan, kochany Stefan - zdecydowanie mój ulubiony basista. Jak zwykle czarujący i porywający podczas gry (przeraziłam się, bo na żywo wydaje się być jeszcze chudszy, niż w teledyskach. Powinien dostać porcję pierogów na drogę). A co z Brianem? Och, od zawsze miałam do niego słabość i chyba jestem najmniej obiektywną osobą pod tym względem. Gdy wyszedł na scenę, przez chwilę nie widziałam nic poza Molko. Aura charyzmy, ekstrawagancji, ekscentryzmu, wrażliwości i pasji wypełniła Torwar, świecąc wokół wokalisty niczym aureola. Pamiętam jak prezentował się w zeszłym roku na Coke Live Music Festival w Krakowie i nieprzychylne komentarze odnośnie jego wyglądu. Teraz miałam wrażenie, że znów patrzy na mnie dawny, niebezpieczny Brian, choć bez dwóch zdań doroślejszy. Długie włosy u mężczyzn są zdecydowanie tym „czymś”, co czyni ich nieprzyzwoicie seksownymi. W dodatku to jak Molko wymiata na gitarze - stałam nieprzytomnie zahipnotyzowana, podziwiając precyzje jego ruchów. Chcę dodać jeszcze jedno - prosta czarna koszula z kamizelką, które od dłuższego czasu nosi Brian, na nikim nie mogłaby prezentować się lepiej. Nawet fakt, że nie był rozmowny, już mu wybaczyłam. Na scenie Placebo towarzyszyła również Fiona Brice, grająca z muzykami podczas tras, od roku 2008. Fiona gra na skrzypcach i instrumentach klawiszowych. Krótko mówiąc, seksowność razy cztery.




Z pewnością ten koncert zostanie w mojej pamięci na bardzo długo (jak nie na zawsze), w końcu pierwszy mój show na żywo. Placebo byli tacy, jak sobie wyobrażałam. Tajemniczy, z pogranicza psychodelii i glamrocka, porywający, czarujący. Uwodzący muzyką i flirtujący z gitarowym brzmieniem. Zdecydowanie giganci w swojej kategorii. A jak zapamiętała Placebo moja towarzyszka? Show był oszczędny. Scenografia składała się z trzech półprzejrzystych ekranów, czasem opuszczanych, tworzących "mgiełkę" na scenie i okazjonalnie wyświetlanych animacjach lub zbliżeniach zespołu. Molko prawie nic nie mówił, cały czas wypełniony był muzyką i tym eargasmicznym wokalem - na żywo jeszcze lepszym, niż na nagraniach. Do tego byłam blisko sceny, a ścisk naprawdę lajtowy, bez problemu było czym oddychać”. Pozostaje mi jedynie przytaknąć i wyczekiwać kolejnego koncertu.

Zdjecie, które udało się zrobić mojej znajomej, Helenie. Zespół widoczny przez zasłonę.




Więcej zdjęć i filmików znajdziecie na: placeboworld.pl

Passionflooower.

2 komentarze:

  1. jaka piękna recenzja! :D i z jaką dokładnością opisany koncert. Dzięki Werko za Twój tekst, miło czytac jak ktoś z podobnym uwielbieniem pisze o kochanym Brianie :* no i brawo dla Placebo, ze zagrali tez stare numery, teenage angst i running up that hill- ile bym dała żeby posłuchac tego na zywo!!! zazdroszcze! :D M.

    OdpowiedzUsuń
  2. "przeraziłam się, bo na żywo wydaje się być jeszcze chudszy, niż w rzeczywistości" - ależ na żywo to jest w rzeczywistości :D I ma niesamowicie chude te nogi, no nie można wzroku oderwać, szczególnie, kiedy tańczy xD

    OdpowiedzUsuń