
Mamy lata 80., a reżyser zabiera nas do wiecznie żywego Amsterdamu,
który oglądamy oczami nastoletniego Franka - uciekiniera z domu. I o ile
założymy, że o tym właśnie będzie historia, o tyle znajdziemy się w błędzie.
Film Schlima oprócz pięknej, kolorowej, pociągającej i ekscentrycznej otoczki,
która otwiera drzwi do dzielnicy czerwonych latarni, nocnego życia tętniącego w
rytm hałaśliwej muzyki, świata wyzwolonych homoseksualistów, spontanicznego
seksu i narkotyków święcących największe triumfy, traktuje przede wszystkim o
walce z AIDS, a na tle zagubienia i samotności doświadczamy potęgi czystej,
szczerej miłości. Jak wypada ten miszmasz? Dla mnie intrygująco. Z momentem
przekroczenia przez Franka (Layke Anderson) progu tytułowego „Domu chłopców”, reżyser otwiera przed
nami zupełnie inny, barwny, a jednocześnie niebezpieczny świat dowodzony przez
zdyscyplinowaną burdelmamę - pana Madame (Udo Kier). Choć czerwony przybytek
pełni rolę domu publicznego i nocnego klubu z efektownym męskim striptizem, to
bohaterowie odnajdują tu też wręcz akademicką atmosferę, która sprzyja
zawiązywaniu przyjaźni, miłości czy przelotnych romansów. Ale to oczywiście w
czasie wolnym. W pracy przybierają maski striptizerów, stylizują się na drag
queen lub są po prostu do wszelkich usług wpływowej klienteli klubu (ale to już
dzieje się poza kadrem). Dopiero w zaciszu domu poznajemy ich bliżej, stajemy
ramię w ramię z ich marzeniami, problemami i chorobami, a reżyser po raz
kolejny czaruje nas różnorodnością osobowości od punka z krwi i kości, przez
desperacko broniącego się heteroseksualistę, aż po transseksualistę
odkładającego na zmianę płci. I mimo zarzutów, z którymi nie do końca się
zgadzam: „efekciarski, pozbawiony szczerości kina gejowskiego, marionetkowe
postacie” - „Dom chłopców” porusza i
wciąga.
Najważniejszą relacją, którą oglądamy i w którą wciąga nas reżyser jest
romans Franka z pozoru heteroseksualnym Jakem (Benn Northover), rozwijający się
dalej na ekranie w głębokie i czyste uczucie. I może zabrzmi to trochę jak
bajka, ale wszystko zaczyna się od jednego spojrzenia na pochłoniętego snem
Jake’a i od razu wiemy, że to jest to. Frank wpada po uszy, a najgorsze jest to,
że trudno mu się kryć ze swoim pożądaniem wobec współlokatora, który zaparcie
broni się przed homoseksualizmem, lecz im bardziej to podkreśla, tym widoczniejszym
staje się to kłamstwem. W końcu rewia burdel-bar to nie miejsce dla heteryka, ale dla
zagubionego chłopca - owszem. Co zbliża ludzi do siebie bardziej niż złamane
serce? Reżyser nie pozostawia wątpliwości, że zasada „zabić klin klinem”, wciąż
się sprawdza. Jednak w przypadku bohaterów owocuje czymś więcej. Scena
pierwszego zbliżenia Franka i Jake’a choć mało efektowna i spokojna, ale piękna,
jest z pewnością jednym z ważniejszych momentów filmu, odkrywającym uczucia i
prawdę o Jake’u. Słowa transseksualisty Angelo chyba najlepiej oddają jej
przekaz: „Wy nie uprawialiście seksu, wy
się kochaliście”. Niestety w świecie,
do którego zabiera nas Schlim nie ma miejsca na uszczęśliwiające wszystkich
zakończenie. Realizm podcina skrzydła wolnym ptakom, a tajemniczy „rak gejów”
przywieziony ze Stanów do Europy zaczyna zbierać pierwsze plony. W momencie,
gdy Jake dowiaduje się, że ma AIDS, a jego świat wali się - pan Madame nie może
pozwolić, by jego klub kojarzono z zarazą, najjaśniejszym punktem jego życia okazuje
się być kochający go bezgranicznie Frank.
I tu chcę odnieść się do zarzutu, że „Domu chłopców” brakuje szczerości w najważniejszych momentach. Jak
można bez zwątpienia stać u boku śmiertelnie chorej osoby? - zdają się pytać
krytycy. Reżyser filmu udowadnia, że to możliwe. Czy nie powstała więc aby
przerysowana historia rodem z Harlekina? Nie. Wydaje mi się, że Schlim w pewnym
momencie zamyka swoich bohaterów w bańce mydlanej, dając im namiastkę
intymności i szczęścia, na które każdy z nas zasługuje, by potem pozwolić ją
przebić, bez łez rozczarowania. Gdy mamy czas, nie potrzebujemy go wcale, lecz jak
na ironię, gdy jest nam wyliczony, obsesyjnie o nim myślimy, mówi reżyser
ustami swoich bohaterów. Frank i Jake wykorzystują każdą minutę, jaką odmierza pożerający
zabójca i to wzrusza. Niezachwianie w trwaniu przy Jake’u, troska, strach,
poświecenie - to wszystko wydaje mi się
naturalnie wynikające z miłości szczególnie, że Frank obserwując niknącego w
oczach ukochanego, nie oszukuje się - akceptuje bolesną prawdę i to czyni go
wystarczająco silnym, by dotrzymać danej Jake’owi obietnicy. Film zadedykowany
jest zmarłemu w wieku dwudziestu ośmiu lat Frankiemu, o czym reżyser informuje
na samym początku, a wraz z napisami końcowymi pojawiają się też zdjęcia pierwszych
celebrytów pokonanych przez AIDS. Od początku do dziś ta plaga pochłonęła
dwadzieścia pięć milionów ofiar, co jest przerażające. Drugie tyle, bo aż ponad
trzydzieści pięć milionów jest zarażonych wirusem HIV. Nie chcę nawet myśleć ilu
osób nie objęła ta statystyka, a świadomość brutalnej prawdy sprawia, że „Dom chłopców” oddziałuje na mnie
podwójnie przejmująco i wykrada łzy, których się nie wstydzę.

Film światową premierę miał w 2009 roku, a w Polsce doczekał się jej
dopiero w 2011. W tym samym roku obraz został wyróżniony nagrodami krytyków i
widzów podczas Inside Out LGBT Film and
Video Festival w Toronto, gdzie doceniono przekaz, dotyczący walki z AIDS. „Dom chłopców” otrzymał również
statuetkę dla najlepszego projektu na luksemburskiej gali Letzebuerger
Filmprais.
Jak
mogę Was jeszcze zachęcić do obejrzenia tego obrazu? „Dom chłopców” w swojej ekstrawagancji,
ale i lekkości opowiada przede wszystkim życiową historię, ale nie jedną z
tych, o których zaraz zapomnimy. Dzieje się tak dlatego, że AIDS to problem,
który może spotkać każdego bez wyjątku na preferencje. Poza tym rodząca się w
tle miłość sprawia, że odzyskuję wiarę w istnienie potęgi uczuć. Może to brzmi
ckliwie, ale tak już czuję.
Bye. Passionfloower.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz