2014/02/03

Don’t ever take a single second to breathe: subiektywne podsumowanie 2013

 Postanowiłam w ramach postu urodzinowego zrobić małe podsumowanie zakończonego roku, czyli to czym żyłam w roku 2013, co sprawiało mi radość i wyzwalało ogromne emocje. Jeśli macie chwilę na wspominki, zapraszam do lektury:


1.      Premiera singla 30 Seconds To Mars „Up In The Air”, który zwiastuje nową płytę. Dlaczego to wydarzenie zasługuje na miano ważnego? Ponieważ na samą myśl o nowym albumie dostawałam palpitacji serca. „This Is War” było przeogromną płytą, bogatą w niesamowite emocje. Czytając już od roku zapowiedzi na temat czegoś „świeżego”, wykraczającego poza dotychczasowe ramy, miałam wielkie obawy. Co tym razem, powtarzałam jak mantrę, aż do momentu, gdy usłyszałam, wręcz imprezowe, „Up In The Air” i zamarłam. Co to miało być? Nie potrafiłam się określić.



2.      Wrocławska majówka. 1-3 maja. W końcu po prawie dwóch latach udało mi się spędzić wymarzoną majówkę. Dlaczego Wrocław? Co roku bity jest tam gitarowy rekord Guinnessa. Tysiące gitarzystów grających razem Hendrixa - od kiedy się dowiedziałam o tej idei, musiałam się tam znaleźć. Dla klimatu, magii tej chwili, muzyki, ludzi. Po rekordzie, muzyczna majówka na Wyspie Słodowej, czyli dobry polski rock. Było rewelacyjnie. Z tym roku też jadę.

Niesamowity widok i atmosfera!
3.      Premiera czwartej płyty 30 Seconds To Mars „Love Lust Faith + Dreams”, 21 maja. Płyta, na którą czekałam z niecierpliwością od dobrych trzech lat. Jak mogę ją szybko podsumować? Niejednoznaczna z pewnością. Miałam wiele oczekiwań co do tego wydawnictwa. Ostatecznie wciąż kształtuję swoją opinię na jej temat i wiem, że gdybym napisała o niej coś zaraz po premierze, dziś bym się z tym nie zgadzała.

Obraz Damiana Hirsta stał się inspiracją
dla okładki. W listopadzie miałam okazję
zobaczyć go na wystawie w Warszawie.

4.      Impast Fest, 5 czerwca. Koncert 30 Seconds To Mars. Każdy ich koncert jest dla mnie wydarzeniem, jednak na ten czekałam szczególnie, ponieważ otwierał ich europejską, festiwalową trasę z płytą „Love Lust Faith + Dreams”. Emocji było co nie miara, nie obyło się również bez fanowskich akcji, które wyszły rewelacyjnie (kartki z napisem: Welcom Home oraz kolorowe kropki nawiązujące do okładki albumu). A zespół? Jak zwykle zafundował nam cudowne show: akrobaci, bębniarze, kolorowe piłki, ludzie na scenie, Jared w tłumie, nauka polskiego. Jednak zabrakło mi pewnej nutki ekscytacji od samego zespołu, a może od Jareda? Nie dostrzegłam w jego oczach tych iskierek, które były charakterystyczne dla trasy z „This Is War”, pewnego podniecenia z tak gorącego przyjęcia (mimo że był to festiwal, tego dnia przybyli praktycznie sami fani zespołu). Cóż, nie wszyscy są 24/7 w formie, więc daję im drugą szansę. Do koncertu w Rybniku mają jeszcze trochę czasu.

Impact Fest
5.      Wymarzony koncert Green Day!  18 czerwca, Atlas Arena, Łódź.
Nie jestem w stanie opisać tego jak bardzo go pragnęłam! Od kiedy tylko zetknęłam się z twórczością Green Daya, wiedziałam, że muszę ich zobaczyć na scenie. Poczuć ich muzykę całym ciałem w tłumie pod sceną, skacząc i bawiąc się do utraty tchu. Mając w głowie fakt, że od ich ostatniego koncertu w naszym kraju minęło osiem lat, moje marzenie jeszcze bardziej urastało do rangi „must have”. Pamiętam, gdy Eska Rock ogłosiła ten koncert, moje oczy aż się zaszkliły z radości! Dni do spotkania ich odliczałam jak nigdy dotąd. A gdy się już pojawili, całe moje wyobrażenie o nich przeobraziło się w realną formę, którą mogłam podziwiać pod postacią trójki wspaniałych przyjaciół, bawiących się w najlepsze z kilkunasto tysięczną publicznością niczym z kumplami z podwórka. Zakochałam się w Green Day po raz kolejny, oddając im całe serce. Ponad dwu i pół godzinne show jakie dali, było zdecydowanie najlepszą chwilą w moim życiu. Oczekiwanie, wszystkie towarzyszące muzyce emocje, towarzystwo przyjaciół, ekscytacja, jaka biła od Billy’ego Joe, czysta serdeczność, radość i nieziemska zabawa, uczyniły ten koncert w pełni rewelacyjnym. Na tym właśnie polega fenomen największych - potrafić grać całym sobą i przekazywać ludziom własne emocje. Nie spodziewałam się, że zespół, który ma za sobą dwadzieścia sześć lat na scenie (i to zespół nie najmłodszy), grający punk rocka, wciąż potrafi grać tak, jakby debiutowali, a wokalista przez prawie trzy godziny śpiewa, skacze i cieszy się jak mały chłopiec. Ciekawostka: koncert w Polsce, mimo że Arena nie wypełniła się w całości, był największym występem na trasie (a zważając na fakt, że zespół nie grał u nas od ośmiu lat, to było coś wielkiego). I po raz kolejny, my Polacy, udowodniliśmy, że jesteśmy najwierniejszą publiką świata, do której się wraca.


6.      Jarocin 2013, 19-21 lipca. Zanim odwiedziłam to miejsce pierwszy raz, wiedziałam już, że kocham je, bo jest częścią mnie, małego punka. W tym roku byłam tam po raz trzeci i znów bawiłam się fenomenalnie. Nie chodzi tutaj wyłącznie o muzykę i festiwal, bo klimat jaki tworzy samo to miejsce i ludzie, jest równie unikatowy. Jeśli ktoś był, wie o czym mówię. Nie ważne kim jesteś, co robisz na co dzień,  w Jarocinie przez te kilka dni możesz poczuć ducha punk rocka. Niestety z roku na rok widzę, że to miejsce w nieunikniony sposób zmienia się, tracąc trochę swój klimat. Przyjeżdża coraz więcej nienawistnych ludzi, nie potrafiących „wrzucić na luz”, szukających zaczepki. Muzyka schodzi na drugi plan. Poza tym odzywają się głosy o komercjalizacji imprezy, przez co traci ona ducha. Moim zdaniem klimat tworzą  właściwi ludzie i to od nich zależy ta impreza, a nie od organizatorów. Jeżeli zapomnimy o tym i będziemy skupiać się na innych sprawach, za klęskę możemy winić wyłącznie siebie. Póki będę mogła spokojnie usiąść na rowie, napić się wina, posłuchać opowieści punków - weteranów o czasach świetności Jarocina, popogować pod sceną do Starych Sida czy Farben Lehre w tłumie znajomych, będę jeździła na ten festiwal i broniła go.


7.      Woodstock! 1-3 sierpnia.
Jak na razie mój drugi i praktycznie jeszcze lepszy niż ten pierwszy. Mimo piekielnego upału, mogę zaliczyć ten tydzień wycięty z życiorysu do bardzo udanych. Nie będę się rozpisywać o specyfice tego miejsca, bo zamierzam poświęcić temu osobny post, chcę tylko dodać, że każdy choć raz w życiu powinien się tam znaleźć. Co utkwiło mi najbardziej w pamięci? Rewelacyjny koncert grupy Kaiser Chiefs i porywający występ Enter Shikari. Dwa energiczne, żywiołowe i moce uderzenia, które zapamiętam na bardzo długo. Nie tylko ja, zespoły pewnie też, bo występować przed siedemset tysięczną publicznością to nie lada gratka (i jeśli usłyszę jeszcze raz, że Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy sponsoruje Woodstock, zdenerwuję się poważnie).


8.      Florence+The Machine! W koooońcu! Czyli Coke Live Music Festival, 9-10 sierpnia. Upragniony tak samo, jak Green Day. Popłakałam się, szczerze i niespodziewanie, gdy usłyszałam, że będą headlinerami festiwalu, na którym mnie jeszcze nie było. Moja radość była jeszcze większa, kiedy dowiedziałam się, że jadę z Veroną i jeszcze jedną dobrą znajomą. Florence oznaczała tylko jedno - istne szaleństwo, kwiaty i brokat stały się obowiązkowym wyposażeniem koncertowej torby. Nie mogłam w to uwierzyć, tym bardziej, że oficjalnie zespół miał przerwę, nie koncertował, aż tu nagle wpada do Polski! Niczym antyczna bogini, odziana w zwiewną, czarną suknię i z bosymi stopami, Florence Welch w towarzystwie niebiańskiej harfy, „spowiła” scenę aurą mistyczności, a apokaliptyczny klimat „Ceremonials” wprowadził nas w stan nieważkości. Drżałam i popłakiwałam praktycznie przez cały koncert, z przerwami na szaleńcze podskoki i uśmiech, którym zarażała ta zwariowana rudowłosa Angielka. Żaden artysta w całym moim życiu, z jakim się zetknęłam nie wywarł na mnie tak mocnego wrażenia autentyczności, szczerości i oddania muzyce jak zespół Florence+The Machine, a szczególnie sama Florence. Jest jedyna w swoim rodzaju, a koncert na CLMF zapamiętam na całe życie.
P.s. Już szykuję się na kolejny! Jeśli ktoś nie słyszał, Florence zagra jako gwiazda Orange Warsaw Festival 2014 na Stadionie Narodowym.


9.      Piątek 13 września. O dziwo, wcale nie pechowy. Jak się dowiedziałam tego dnia czekała mnie poprawka na studiach (w dodatku ustna!) i jak zapewnił pan wykładowca wcale nie wybrał tej daty umyślnie (przypadek?). Ile razy w ciągu roku wypada piątek trzynastego? Ostatnio często, bo kolejny raz w grudniu, więc to nawet jakieś wytłumaczenie. Jednak z racji tego, że nie mogłam stawić się na egzaminie w terminie, groźba poprawki wisiała nade mną przez całe wakacje, stąd jej obecność w tym podsumowaniu. Poza tym stres, jaki miałam przed wejściem do sali - bezcenne uczucie. Spokojnie, opanowałam historię dwudziestego wieku, a drogiego wykładowcę rozbawił nawet mój wykład o stosunkach polsko-niemieckich. Ech, z elokwencją trzeba się urodzić, nieprawdaż?


10.   Magiczny Serj Tankiani odrobina szczęścia. Gdańsk, Ergo Arena, 12 października. Nie byłoby to nadzwyczajne wydarzenie, gdyby nie jeden fakt. A mianowicie sposób w jaki otrzymałam bilety. Sprzątałam właśnie pokój i słuchałam Eski Rock. Do wygrania były wejściówki na dwa występy wokalisty System Of Down z jego solowym projektem w towarzystwie orkiestry symfonicznej. Fajnie byłoby pójść, pomyślałam. W dodatku osłuchałam się z płytą „Harakiri”, która mnie oczarowała, bo nie znałam Serja z tej strony. To, co tworzył solowo docierało do mnie bardziej niż muzyka System Of Down. Wysłałam smsa, napisałam  w skrócie o muzycznym uroku Tankiana, a po chwili mój telefon zaczął dzwonić. Pogadałam chwilę z Majkelem na antenie i miałam już swoje bilety. Całkowicie spontanicznie, bez żadnego nastawiania się, szczęście mi dopisało. Zabrałam ze sobą kochaną Cece i chyba obie byłyśmy pod ogromnym wrażeniem Serja Tankiana. Głos, który wydobywał się z jego gardła, silny i czysty, momentami wywoływał ciarki, które dodatkowo potęgowało brzmienie orkiestry. Prawdziwa uczta dla ducha. To było moje pierwsze zetknięcie się z Serjem Tankianem na żywo i z pewnością nie ostatnie.

Wielki głos!
11.  Urodziny Eski Rock! Klub Stodoła, 5 listopada. Drugie urodziny, na których miała okazję bawić się w świetnym towarzystwie. Cała idea wydarzenia jest niesamowita. Przez cały październik na antenie radia można zdobyć niepowtarzalne wejściówki na tę imprezę. Jeśli komuś się nie uda, przykro mi, ale nie można ich nigdzie kupić (przynajmniej oficjalnie, a każdy kto je sprzedaje, jest podłym naciągaczem). Przez ten jeden wieczór słuchacze bawią się razem ze swoimi ulubionymi prowadzącymi, zaproszonymi muzykami i mają okazję do rozmowy czy pamiątkowego zdjęcia. Naprawdę super sprawa. Co roku na imprezie grają świetne zespoły + niespodzianka. W tym roku na scenie pojawili się m.in.: Myslovitz, What Now, Uniqplan. A zespół niespodzianka? Co do tego propozycje były przeróżne… Jak zwykle mało kto trafił, bo gdy Billy Talent wyszli na scenę warszawskiej Stodoły, tłum wydał dziki okrzyk zaskoczenia i radości. Ba! Przez głowę przeleciała mi nawet wcześniej myśl, że skoro grają następnego dnia w Warszawie, mogliby pojawić się i dziś, ale nie wierzyłam w to. Zagrali co prawda jedynie trzy numery, ale i tak roznieśli scenę na kawałki, a dziki tłum śpiewał razem z nimi! W dodatku po występie część zespołu można było złapać w klubie i poprosić o fotkę np. z Ianem. Niestety nigdzie nie zauważyłam Bena. Poza tym zapamiętam tę imprezę z jeszcze dwóch powodów. W końcu przytuliłam się do Pegaza, pogadałam i mam z nim zdjęcie. Po drugie, całkowicie nieoczekiwanie spotkałam Damiana Ukeje, z którym przyszło mi też parę minut porozmawiać. Niesamowicie serdeczny artysta, wyluzowany i świetnie przytula dziewczyny (chcę jeszcze raz!). Impreza jednym słowem całkowicie na plus. Jeśli was tam nie było, nadróbcie w tym roku. Koniecznie!
      P.s. Damian, chłopaki z Billy Talent i Pegaz, którego ściskam ;)



12.   Meet Brian Molko.  Koncert Placebo! Torwar, 12 listopada. Akurat relację z tego koncertu udało mi się spisać, więc możecie przeczytać, ale w skrócie… Kolejne marzenie się spełniło. Zobaczyłam moje ukochane Placebo na żywo i po raz kolejny się nie rozczarowałam. Hipnotyzujący Molko i jego głos, docierający w najdalsze rejestry mojego mózgu, są prawdziwe. Dobrze było zobaczyć ich w formie i mimo że promowali swój najnowszy album, na koncercie nie zabrakło sztandarowych hitów i numerów z pierwszej płyty. Krótko mówiąc, set był dobrany świetnie. Ponad dwadzieścia numerów z całej twórczości, które stworzyły przebojowe show. Ponad to utwierdziłam się w swoim uczuciu do ekscentrycznego Briana i jego muzyka już zawsze będzie dla mnie emocjonalnym priorytetem.


13.  Festiwal Camerimage i Dallas Buyers Club! Bydgoszcz, 17 listopada. Gdy dowiedziałam się, że film będzie wyświetlony w sekcji pokazów specjalnych, pierwsze co zrobiłam to napisałam do mojej przyjaciółki mieszkającej w Bydgoszczy, że przyjeżdżam do niej i idziemy na ten pokaz. Czyste szaleństwo!  Nie miała co protestować, więc się zgodziła. Na film czekałam od kiedy dowiedziałam się, że Jared Leto wraca do aktorstwa, a na potrzeby nowej roli przestał jeść… czyli dokładnie rok. Przez ten czas do sieci wyciekały coraz ciekawsze zapowiedzi na temat filmu, który miał bazować na prawdziwej historii. Ponad to gwiazdorska obsada podsycała uwagę mediów. Naprawdę gorąco zrobiło się, gdy film miał amerykańską premierą i zaczął zgarniać nagrody (recenzja również jest na blogu). Obecnie ma sześć nominacji do Oscara.

Próba przed oficjalnym pokazem.
14.  Muse na wielkim ekranie! Multikino, 19 listopada. Jako prawdziwy fan falsetu Matta, nie mogłam opuścić takiego wydarzenia. Koncert, który zespół zdecydował się wypuścić na DVD i zaprezentować w kinach w formacie 4HD, miał miejsce we Włoszech , podczas trasy stadionowej. Było to największe show Muse, a zarazem niezapomniane. Kręciło je siedemnaście kamer. Ze względu na klimat i świetną atmosferę Muse podzieliło się materiałem ze światem. Naprawdę cudownie było móc przeżyć ten koncert w kinie. Nic nie umywa się do wrażeń z wielkiego ekranu. Szkoda, że było to wydarzenie jednorazowe. Z przyjemnością poszłabym jeszcze raz.

Przeogromne show!

15.  Eska Rock radiem lokalnym, jedynie w Warszawie. Gdy z pierwszym grudnia Eska Rock zniknęła ze swojej częstotliwości, a zastąpiło ją Vox Fm, miałam wrażenie, że to podły żart. Jak można znieść ogólnopolską stację rockową, która jako jedna z nielicznych stacji w zeszłym roku zarobiła na siebie, do miana radia lokalnego i internetowego? Nie mieści mi się w głowie. Jak to ktoś powiedział: „ewidentnie chcą zabić rocka w Polsce”. Aż trudno się nie zgodzić. W dodatku poczyniono radykalne zmiany, a mianowicie wyrzucono na bruk założycieli tej stacji, w tym samego jej ojca - Bisiora (Marcin Bisiorek). Nie potrafię i nie chcę się z tym pogodzić. To po prostu skandal, który złamał mi serce, ponieważ do tej pory radio u mnie nie milkło. Ale teraz gdy je włączam i słyszę disco polo, mam do niego wstręt.



16.  Zapomniałam o mojej setliście z koncertu Billy Talent! W tym roku w końcu i niespodziewanie udało mi się zdobyć sceniczny fant jednego z ulubionych zespołów. Ci, którzy tam ze mną byli, wiedzą jak o nią walczyłam i udało się. Co prawda wciąż czeka na swojej miejsce na ścianie, a może nawet ramkę, ale to gdy już przeprowadzę mały remont. Billy Talent zagrali jako gwiazda Lemon Festival w Łowiczu (festiwal jest dzieckiem warszawskich Ursynali), wystepując na jednej scenie m.in. z Gentlemanem czy P.O.D. Niesamowite emocje i muzyka. Gorąco polecam wam ten rozrastający się festiwal!


Hm, żeby opisać wam moje wszystkie koncertowe wyjazdy i festiwale, musiałabym dodać
drugi post chyba. Ale obiecuję, w tym roku zrobię taką relację z każdego wydarzenia na
jakim będę.  Albo chociaż się postaram. 
Poza tym było jeszcze kilka fajnych rzeczy, jakie mnie spotkały w tym roku, wygrałam płyty,
wejścióki do kina, zaproszenie na koncert Neonów, zdobyłam specjalny autograf na życzenie
z oryginalną dedykacją ( ♥). Działo się, jednym słowem. Mam nadzieję, że ten rok będzie
równie udany w muzyczne doznania, wydarzenia i nie będę się nudzić!

Trzymajcie się. XO


* Hasło z tytułu: Nigdy nie marnuj ani sekundy na oddech.

2 komentarze:

  1. Oczywiście 30 Seconds To Mars króluje :)
    Nickelback 2 listopada ;D
    Nie byłam i strasznie żałuje.
    W tym roku czeka nas fantastyczny koncert w Rybniku. Nic tylko teraz nazbierać na bilet i modlić się, że jeszcze jakieś zostaną.
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. "Dobrze było zobaczyć ich w formie i mimo że promowali swój najnowszy album, na koncercie nie zabrakło sztandarowych hitów i numerów z pierwszej płyty. Krótko mówiąc, set był dobrany świetnie."
    He-hehe. Ta sama setlista od miliona lat, no serio. Jedyne, co się zmieniło to fakt, że doszło parę utworów z nowej płyty, przecież można nadal wyliczyć, kiedy pójść na siku podczas nielubianego utworu, tak samo jak w 2010. Nie zachwycałabym się więc setlistą, Steve też nie był zachwycony :D

    Ale zazdroszczę takiego obfitującego w atrakcje roku :P

    OdpowiedzUsuń