2013/11/04

Od czasów nowej fali kino nie było tak blisko rzeczywistości *

"Jedna z najpiękniejszych historii miłosnych w kinie ostatnich lat. Miłości, z którą każdy może się identyfikować, rozpoznawać w niej swoje związki."


~ Lynn Ramsay, członkini jury festiwalu w Cannes.




Długo się zastanawiałam jak zacząć, by nie powielać słów, które padły już na temat tego filmu, a było tego sporo. Ile ludzi, tyle różnych opinii. Ilu zwolenników, tylu przeciwników. Od zachwytu nad wielkim kinem, przez zastanowienie nad portretem miłości, aż po gorzkie rozczarowanie decyzją jury festiwalu w Cannes, które przyznało Życiu Adeli Złotą Palmę dla najlepszego filmu. Tych ostatnich, szczerze nie rozumiem. W pełni zgadzam się ze słowami, które umieściłam na samej górze, i które w pełni oddają to, co ja zobaczyłam w tym filmie. Co takiego? Jeden z ciekawszych portretów młodzieńczej miłości, wcale nie łatwej, powoli ewoluującej na ekranie w dojrzałe poczucie spełnienia. Według mnie reżyser bardzo dobrze rozwija całą akcję, nie idzie na łatwiznę - spłycając, ale dokłada kolejne elementy układanki w taki sposób, że porywa nas ze sobą, na ponad trzy godziny, a to już nie lada wyczyn.

Jak mówi nam tytuł, Życie Adeli. Rozdział 1 i 2, reżyser pokazuje nam tylko część życia piętnastoletniej Adeli. Pierwszy chłopak, pierwszy seks, pierwsze doświadczenia z dziewczynami - to tylko część długiej drogi do odnalezienia samej siebie. Obserwujemy bowiem dojrzewanie bohaterki i ciągłą próbę określenia się. Gdy Adela poznaje starszą od siebie Emmę, wydaje się, że odnajduje siebie, by po chwili znów  zagubić się w swoich pragnieniach. Mimo wielu zakrętów, ta sztuka w końcu jej wychodzi. Abdellatif Kechiche serwuje nam przepiękną, słodko-gorzką, pełną emocji historię wielkiej miłości. Ale to nie jest jedno z tych kiczowatych „love story”, do których przyzwyczaiło nas Hollywood. Mnie urzeka tutaj swoboda z jaką Kechiche oddaje uczucia bohaterek i lekkość, którą mnie kupuje. Nie mam wrażenia, że cokolwiek jest tu wymuszone. Na (nie) korzyść (poniekąd) może przemawiać długość filmu, który mógłby wydawać się bez końca. Z jednej strony reżyser ma pole do popisu i pokazania ewoluujących emocji, lecz z drugiej - wyzwanie, gdyż należy utrzymać zainteresowanie współczesnego, zniecierpliwionego widza. Jak wychodzi z tego starcia? Ocena należy do was. Ja bynajmniej nie zakręcałam włosów na palec z nudów, lecz zaczęłam się zastanawiać czego właściwie chcę w życiu.

Kechiche trumfujący ze Złotą Palmą.

Na kilka słów uznania w pełni zasługują aktorki, Lea Seydoux (Emma) i Adele Exarchopoulos (Adela), które stworzyły na ekranie niesamowicie barwne i realistyczne postacie. Ich śmiałe kreacje nadały temu dziełu wyjątkowy charakter. Dla mnie została tu zachowana swoista prywatność i naturalność (jak nie pierwotność) dzięki, którym film wypada tak przekonująco.  Momentami miałam nawet wrażenie, że one wcale nie grają, tylko są sobą, a to ogromna wartość dla obrazu. Poza tym wielki szacunek należy się głównej bohaterce, którą zagrała moja równolatka! Adele podejmując tę rolę wykazała się  sporą odwagą, ale i dojrzałością do bycia aktorką, mimo tak młodego wieku. Z przyjemnością dałam się oprowadzać Adele po jej świecie.

Warto również zaznaczyć, że scenariusz filmu oparty jest na francuskim komiksie „Le Bleu Est Une Couleur Chaude”  Julie Maroh, wydanym przez Editions Glenat. Jest to poniekąd miłym zaskoczeniem (po raz pierwszy w historii ekranizacja komiksu zdobyła Złotą Palmę) i sądząc po tytule filmu: Życie Adeli. Rozdział 1 i 2, możemy spodziewać się kontynuacji tej historii.  Ja z pewnością będę czekać, bo Abdellatif przekonał mnie do siebie, tworząc z pewnością jeden z najważniejszych portretów kobiety, jakie powstały w minionych latach.



Nie wiem co drażni opinię publiczną bardziej: fakt, że film został doceniony jedynie przez ostatnie wydarzenia we Francji (małżeństwa homoseksualne) i ogólną modę na wątek homoseksualny, czy te „nieprawdziwe, nieprzekonujące, sztuczne, zimne, pornograficzne, stymulowane, pseudolesbijskie”(sporo nazbierało się tych określeń) sceny seksu, których nie brakuje. Dla mnie oba zarzuty są przesadzone, bo film jest jak najbardziej jednym z lepszych, jakie widziałam, a interpretacja emocji to już indywidualna sprawa. Tuż po premierze filmu, autorka komiksu Julie Maroh powiedziała: „Widać, że na planie zabrakło lesbijek i przez to powstał obraz sztuczny i zimny, a pseudolesbijski seks stał się zwykłym porno”. To mocne słowa, które jednych odstraszą, a drugich z kolei przyciągną, bo cóż nie podnieca nas tak jak kontrowersja? Właśnie… Po tych słowach zaczęła się dyskusja medialna, do której każdy coś dołożył, budując jeszcze większą otoczkę wokół filmu. Stwierdzono nawet, że heteroseksualny mężczyzna nie jest w stanie wiarygodnie pokazać seksu dwóch kobiet. Hm… Jak ja to odebrałam?

Zacznijmy może od tego, że Kechiche rzucił się na głęboką wodę, nie oszczędzając ani siebie, ani aktorek, ani widzów i pokazał wszystko, co kryje się w seksie: namiętność, pożądanie, gwałtowność, zwierzęcość, opętanie, ale też uczuciowość i delikatność. Co dostajemy w efekcie? Prawie siedmio minutową scenę pierwszego zbliżenia Adeli i Emmy, która zostaje w filmowej pamięci widza. W momencie, w którym czujemy, że reżyser powinien skończyć, Kechiche ciągnie to dalej, i dalej, i dalej.  Napotkałam gdzieś określenie, że jest to jedna z najpiękniejszych scen miłosnych w historii kina (co poniekąd zaciągnęło mnie na ten film) i poważnie się nad tym zastanawiam. Dlaczego? Poczułam się lekko zawstydzona, nie wiem czy bardziej realizmem i śmiałością bijącą z ekranu, czy bliskością wynikającą z faktu, że jestem kobietą (i być może gdzieś w głębi też lesbijką? Nie wiem). Zmieszanie, to dobre określenie tego, co wtedy czułam.

Adele i Lea na okładce francuskiego magazynu.


Odtwórczyni roli Adeli została zapytana czy sceny między nią a Leą, grającą Emmę, były prawdziwe: Zdaję sobie sprawę, że wszyscy chcą mi zadać to pytanie: 'Czy naprawdę uprawiałyście seks?' Ale kiedy twój bohater umiera, nie oznacza to, że ty też nie żyjesz. Oczywiście, [realizacja tych scen] była momentami upokarzająca, czułam się jak prostytutka... Reżyser używał aż trzech kamer, no i jeśli musisz przez sześć godzin udawać orgazm... Nie mogę powiedzieć, że mnie to nic nie kosztowało, ale dla mnie o wiele trudniejsze jest ukazanie na ekranie swoich uczuć niż zaprezentowanie ciała”, powiedziała Adele Exarchopoulos. Czy było to „pseudolesbijskie”? Nie wiem. Czy było to zimne i sztuczne? Nie wiem. Myślę, że każdy dostrzeże w tym obrazie coś innego, dlatego tak różne zdania są o Życiu Adeli (a jednoznaczność / jednowymiarowość jest straszna). Dla mnie była tam prawda i emocje, które nie zawsze są… miłe dla oka. Ja to rozumiem i może jestem naiwna, wierząc reżyserowi, ale kupuję ten przekaz. Z pewnością jest to film, który dał mi do myślenia, a to z kolei doceniam.

Cóż… nie jest to kino dla każdego, ale jednocześnie każdy może odnaleźć tam analogie do swojego życia, więc co powinnam zrobić by was zachęcić do zobaczenia Życia Adeli? Myślę, że wszystko zostało już powiedziane. Kto ciekawy, skusi się (w końcu ciekawość jest tak bardzo przywilejem ludzkim). Przy okazji dowiedziałam się, że istnieje coś takiego jak homopedia.

Trzymajcie się ciepło.


Passionflooower.



* Tadeusz Sobolewski, krytyk Gazety Wyborczej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz