Ile razy w ciągu roku wypada piątek trzynastego? Nie mam
pojęcia, ale gdy już nadejdzie warto go jakoś uczcić. Może egzamin? Czemu nie,
jak zażartował wykładowca: to był czysty przypadek. Cóż, po całodniowym stresie
musiałam się jakoś zrelaksować. Razem z dwójką przyjaciół wybraliśmy się do
kina na Siłę Przyciągania, Stephana Lacanta, o którym niewiele
wiedziałam. Szybko jednak zorientowałam się, że nie będzie to lekkie kino, lecz
takie, które jak najbardziej lubię. Zanim powiem coś więcej, niech każdy
zastanowi się czym jest tytułowa siła przyciągania. Z fizyki jest to jedno z czterech
podstawowych oddziaływań, polegającym na tym, że wszystkie obiekty posiadające
masę, przyciągają się. Jest to zjawisko tak silne i niezależne od nas, coś
czemu musimy się poddać.
Siła Przyciągania to film o homoseksualnej miłości dwóch
policjantów - takie stwierdzenie jest kompletnym spłyceniem całej fabuły i
skrzywdzeniem widza. To, co widzimy na ekranie to jedynie złudzenie szczęśliwej
i pięknej miłości, budowanej przez wszystkich bohaterów filmu. Dramat jaki
rozgrywa się za drzwiami mieszkania Marca i Bettiny ma uświadomić nam coś
więcej, niż tylko małżeńską zdradę. W dodatku nie był jaką, bo męża z drugim
mężczyzną. Ważna jest tu kwestia szczęścia człowieka, jaką dobitnie pokazuje
Lacant, wchodząc brutalnie z butami do rodziny Marca i rozbijając ją. Nie
jesteśmy w stanie oszukać swoich żądzy, tak samo jak pozbyć się siły
przyciągania. To zbyt naturalny element naszej egzystencji, zdaje się mówić
reżyser poprzez swój obraz. Uciekanie od problemu, nie stawienie mu czoła,
strach - to wszystko w ostateczności sprowadza na bohatera gorsze konsekwencje,
niż zwykła zdrada. Najgorsza prawda jest lepsza, niż bezczelne kłamstwo.
Niestety Marc o tym zapomina. Tym samym Siła Przyciągania to słodko-gorzka
historia o wyborze między uszczęśliwianiem innych, a byciem sobą i własnym
spełnieniem.
Film jako całość nie powala, a momentami może się dłużyć. W
ostatnich latach kino gejowskie bardzo się rozwinęło, a konkurencja jest duża
(chociażby „Tajemnica Brokeback Mountain”, „Obywatel Milk”, „Wielki Liberace”),
ciężko jest więc zrobić film wciągający i porywający, który bazuje na coraz
popularniejszym wątku homoseksualnym. Jak dla mnie, reżyser nie przyłożył się
do kreacji postaci, bo nie ma bohatera, który pociągnie nas za sobą. Poza tym
wyczuwany od samego początku pośpiech. Nie ma budowania historii, portretowania
powolnej przemiany bohatera z heteryka w
homoseksualnego poszukiwacza. Zostajemy wsadzeni w sam środek opowieści, przez
co trudno nam uwierzyć w tak radykalną zmianę Marca. Wieje sztucznością, a to
najgorsze, co może być w tego rodzaju kinie. To wszystko sprawia, że dramat jaki
przedstawia nam Lacant, nie porusza nas tak, jak powinien. Ciekawie rozwiniętym
wątkiem, co zalicza się na plus, jest poruszenie prześladowania
homoseksualistów przez kolegów z pracy. Tutaj mamy sytuację jaka dzieje się w
komendzie policji i jest przerażająco prawdziwa. Stephan uświadamia nam jak
poważny jest wciąż problem heretyków-homofobów w społeczeństwie.
Film otwiera i zamyka bardzo podobna scena, a mianowicie
wspólny trening całej policyjnej ekipy. Stanowi to swoistą klamrę zamykającą
fabułę filmu. Lacant pokazuje nam, że bohater w swojej historii zatoczył koło,
ale czy błędne? Właśnie nie do końca. Marc przeszedł wewnętrzną metamorfozę. O
ile w początkowej scenie był gdzieś na szarym końcu ekipy, zagubiony i zdany na
siebie, tak na końcu widzimy go liderującego na czele grupy. Pewny siebie,
zadowolony, ukierunkowany. To już zupełnie inny człowiek. Lacant pokazuje nam
przez postać Marca, jak pogodzenie z samym sobą i odrzucenie społecznej presji
jest w stanie dać realną wolność i szczęście.
Jak podsumować ten film? Myślę, że nie jest to pozycja
obowiązkowa, ale mimo wszystko warta obejrzenia, gdyż porusza ważną w naszym
życiu kwestię odnalezienia szczęścia. Ilu z nas wyrzeka się własnego spełnienia
dla „ogólnego” dobra? Może to właśnie czas by powiedzieć: nie?
Do następnego,
Passionflooower
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz