2013/10/09

Moim subiektywnym okiem - trzy najlepsze płyty 2012



W natłoku całego ubiegłego roku w moim odtwarzaczu zebrało się naprawdę sporo dobrej muzyki, począwszy od rocka, przez rap, reggae, a skończywszy na alternatywie. Nie jestem w stanie zliczyć ile razy zostałam pozytywnie zaskoczona, ile razy obleciał mnie strach i jak długo wyczekiwałam niektórych premier, gryząc przy tym z niecierpliwości palce.  2012 był to bezgłośnie owocny rok jeśli chodzi o muzyczne wydawnictwa i koncerty. Zostałam syto nakarmiona, zaspokojona i odetchnęłam w końcu z ulgą.  Dla mnie ten rok minął jednogłośnie pod hasłem: NOWE = INNE = DOBRE. Teraz w pełni rozumiem i wspieram artystów, którzy chcą się wciąż rozwijać, eksperymentując z brzmieniem. Stagnacja jest najgorszą z dróg wyboru.

Przygotowałam dla was małe, subiektywne zestawienie. Będą to płyty, których wyczekiwałam i które uzależniły mnie od siebie. Odkrywcze. Energetyczne. Rewelacyjne w każdym pojedynczym brzmieniu. Całkowite „must have” dla każdego miłośnika muzycznych rozdroży. 

1.     Slash & Myles Kennedy - Apocalyptic Love



Największe odkrycie ubiegłego roku. Płyta w której zakochałam się od pierwszych dźwięków. Mocna, energetyczna, przebojowa, uczuciowa, z wspaniałymi gitarowymi riffami Slasha i świetnie brzmiącym wokalem Mylesa Kennedy’ego (wokalisty Alter Bridge). Zaskakuje z każdą kolejną piosenką, odkrywając przed nami całą gamę gitarowych dźwięków. Stanowi cudowną podróż po kolorowym świecie Slasha.


Apocalyptic Love, oddające całą moc uczucia, jakim jest miłość, otwiera tę barwą płytę. Świetnie wydobyte brzmienie gitar, wzbogacone przebojowym tekstem i partiami wokaliz, samo prosi o tupnięcie nóżką. Pazurem i młodzieńczą wręcz przebojowością zachwyca One Last Thrill. Szybkie i niezwykle rockowe, zwiększa apetyt na koncertową zabawę przy dźwiękach tego numeru. Jak dla mnie - największe odkrycie na tej płycie. Energetyczna bomba! Kolejny numer, Standing In The Sun, to już inna bajka. Przemyślana, ułożona i dobrze brzmiąca kompozycja, idealnie wpasowuje się jako rozgrzewka przed drugą na tej płycie perełką, czyli piosenką You’re Lie. Wybór tego numeru na pierwszy singiel promujący album był po prostu rewelacyjny. Mało kiedy jesteśmy w stanie  wskazać piosenkę, która podsumuje nam płytę, a You’re Lie robi to wzorowo. Całkowicie kompletna, miażdżąca mocą gitary, wybuchowa, zaskakująca i niosąca obietnicę. Przebojowa, pobudzająca i wdzierająca się do głowy. To właśnie po przesłuchaniu tego numeru zakochałam się w muzyce Slasha i Mylesa, stwierdzając, że muszę poznać ich fenomen... Zostawiając na chwilę ognisty klimat, spółka Slash i Myles raczy nas dźwięcznym i ochładzającym No More Heroes. To po raz kolejny duża porcja porządnego gitarowego riffu i zarazem słodkie przypomnienie, dlaczego kobiety lecą na chłopców z gitarą. Ech to brzmienie! Halo zaczynające się niepewnie, rozwija się w zaskakujący rytmem numer. Niejednoznacznie brzmiący, sprawia, że świetnie się do niego skacze i tańczy. Pobudzający! Przebojowy i na swój sposób z najmniejszym rockowym pazurem jest We Will Roam. Naprawdę brzmi, ale nie powala już tak jak chociażby Apocalyptic Love


Iście wybuchowy skład.

Anastasia to numer, który jest zdecydowanie moim ulubionym. Z lekkim gitarowym wejściem, jest prawdziwym wulkanem uczuć, pasji i energii. Z każdym wyśpiewywanym słowem Mylesa czuję tę siłę w jego głosie. Całość, z solówką Slasha, tworzy przepiękne wyznanie miłości, potwierdzające, że kobiety mimo wszystko kochają złych chłopców. Not For Me numer, który w cudowny sposób mnie urzeka. Mocny, ale jednocześnie delikatny. Przyciszony głos Mylesa i ten, z bijącą na odległość mocą i pewnością siebie. Tak realistyczny. Swoiste rozliczenie z życiem rock’n’rollowca. Kocham akustyczne wykonanie tej piosenki. Z kolei, wyśpiewywane seksownie ochrypniętym głosem, Bad Rain jest numerem, do którego się wraca. Lekkość zestawiona z męską siłą, podkręcona wpadającym w ucho bitem, to bardzo dobre połączenie. Przyśpieszamy tempo z Hard And Fast. Bardzo energetyczne i mocne, sprawia, że zastanawiam się, kiedy Myles łapie oddech by wyśpiewywać kolejne frazy tekstu. Nastraja mnie jak najbardziej pozytywnie. Zupełnie inny klimat ma z kolei Far And Away, będące rockową balladą. Wolne, nostalgiczne, refleksyjne, stanowiące rozprawę z życiem i nad życiem. Miła chwila na zwolnienie tempa, ale to tylko moment. Shots Fired to wybuchowe zamknięcie płyty. Budując muzyczne napięcie od pierwszych dźwięków, przez porywający refren (ma się szczerą ochotę zaśpiewać razem z Mylesem), aż  do uderzającego końca. Po prostu chce się włączyć tę płytę jeszcze jeden raz, a potem i kolejny! Ten duet hipnotyzuje.
Edycja podstawowa:

1.      "Apocalyptic Love"
2.      "One Last Thrill"
3.      "Standing in the Sun"
4.      "You're Lie "
5.      "No More Heroes"
6.      "Halo"
7.      "We Will Roam"
8.      "Anastasia"
9.      "Not for Me"
10.  "Bad Rain"
11.  "Hard & Fast"
12.  "Far and Away"
13.  "Shots Fired"

Deluxe Edition:

14.  "Carolina"
15.  "Crazy Life"





2.     Muse - THE 2nd LAW



Zdecydowanie najbardziej wyczekiwana przeze mnie płyta 2012 roku. Obiektywnie patrząc, trzy lata to standardowy czas na nagranie dobrze skrojonego krążka, jednak tu chodzi o moje ukochane Muse! Po wydaniu w 2009 roku albumu Resistance, który powiedzmy szczerze jako jedyny nie zwalał z nóg (był jedynie dobry), pojawiły się pogłoski o kolejnej płycie. W dodatku nie byle jakie… Elektronika i dubstep - to było jak cios prosto w serce, kubeł zimnej wody wylanej na głowę, najgorsza diagnoza. Już dawno nie byłam tak przerażona, jak wtedy. „Jaki nowy kierunek? Nie, nie, tylko nie to, nie moje Muse”, krzyczałam w swojej głowie, gdy tylko usłyszałam Survival i Unsustainable. To było tak bardzo inne, elektryczne, mroczne i nie-musowe, że potrzebowałam sporo czasu na poukładanie sobie tego brzmienia w głowie i przekonanie się. Moim „point of no return” (wydarzenie w fabule filmu, po którym nic nie jest już takie samo) był moment, gdy powiedziałam sobie: „Cholera jasna, to straszne, ale podoba mi się! Ja chcę tę płytę!”. Nigdy wcześniej nie powiedziałabym, że Muse i dubstep może być tak udanym eksperymentem! Gdy w końcu usłyszałam całe The 2nd Law, prawie płakałam ze szczęścia. Wtedy też dobitnie przypomniałam sobie, że ocenianie płyty na podstawie jednego singla, jednej melodii, jednego EKSPERYMENTU - jest największą krzywdą dla artysty. Już nigdy więcej takiego myślenia, szczególnie po ich koncercie w listopadzie 2012 roku.  Najnowszy album Muse jest w pełni rewelacyjny, świadomy, odkrywczy, głęboki i nie zawaham się powiedzieć: z pewnością na miarę Absolution, a nawet czymś ponad.

Przyjaźń od podstawówki robi swoje, dzięki niej Muse są tak zgrani i silni, co owocuje w świetną muzykę. Brytyjscy giganci.
Album otwiera potężne kompozycyjnie, mocne i mroczne Supremacy, które powala na łopatki od pierwszych miażdżących taktów. Numer zbudowany na gamie świadomych dźwięków, eksponujących oscylujący na muzycznych szczytach głos Matta. Niewyobrażalny efekt, gdy słucha się tego na całą moc na głośnikach lub w kilkutysięcznej hali. W momencie, gdy Bellamy wyśpiewuje frazę „The time  it has come to destroy your Supremacy” ma się wręcz wrażenie, że powietrze drży, nie mówiąc już o szybach ( ciekawostka: zespół zorganizował konkurs na teledysk to tej piosenki. Zwycięski klip naprawdę robi wrażenie). Kolejny numer i kolejne wielkie zaskoczenie. Madness to całkowite muzyczne szaleństwo. Kompletnie wyróżniające się na płycie za sprawą lekkiej kompozycji, w pewien sposób cudownie „inne”. Uwodzi mnie rytm nawiązujący do Time Is Running Out, delikatny głos Matta i genialna wstawka z przeciąganym „madness”, stanowiąca klamrę kompozycyjną. Uwielbiam taki sposób śpiewania o miłości. Idąc dalej, Muse zadaje kolejny cios, niepozwalający nam się za szybko podnieść. Uwielbiam Panic Station za lekkość i zabawę z jaką Bellamy to śpiewa. Charakterystyczny, mocny bit w połączeniu z akcentującym wszystkie emocje głosem, czyni tę piosenkę jednym z faworytów tej płyty. Kolejny świetny eksperyment, do którego się wraca. Lubię też teledysk do tej piosnki, nakręcony z dystansem i wielkim humorem w Tokio, choć reżysersko nie powala (Muse w śmiesznych strojach i futerkach są tacy uroczy). Z kolei Prelude, to ciekawa i pozwalająca złapać oddech, świetna wstawka do Survival, który był oficjalnym hymnem Igrzysk Olimpijskich w Londynie w 2012 roku. Od radosnego początku powoli przechodzący w poważny, podniosły, momentami przesadnie (zabieg celowy zespołu), potężny numer z wstawkami chóru. Konwencje tą świetnie podkreśla wokal Bellamy’ego ocierający się o operowe rejestry głosu. Numer, który do samego końca ewoluuje i zaskakuje, brawo. Wsłuchując się w The 2nd Law ani na chwilę nie mamy powtórki z tematu, a Follow Me to kolejna, nowa odsłona Muse. Piosenkę otwiera dźwięk bicia serca syna Matta, co jest niesamowitą wstawką do całości. Przepiękna kompozycja, w której Bellamy dzieli się swoim ojcostwem, urzeka przy każdym pojedynczym dźwięku. Mam nawet wrażenie, że  elektroniczne wstawki sprawiają, że Follow Me tak świetnie i świeżo brzmi. Odmienne o sto osiemdziesiąt stopni, zarówno pod względem atmosfery, jak i brzmienia jest Animals. Numer w sposób smutnie nostalgiczny, obrazuje nam współczesny obraz ludzkości (po raz kolejny odsyłam do teledysku, który dobrze to podkreśla). Dodatkowo efekt ten podkreśla zakończenie piosnki. Taka rozbieżność tematyczna bardzo dobrze wpływa na płytę, czyniąc ją jednym wielkim odkryciem dla słuchacza. Matt: „Ta piosenka to najbardziej surowy i bezpośredni wyraz uczucia, jakie wszyscy czasem miewają: „Co też ludzie są w stanie sobie nawzajem zrobić”. Szok”.

Każdy koncert to zaskakujące techniką show, dopracowane w każdym calu
- tutaj opuszczana piramida, przykrywająca perkusje.
Podążając ścieżką Muse, dalej mamy Explorers. Dla mnie, pod względem lekkości, w pewien  sposób podobne do Unintended. Wyśpiewywane ze spokojem, co daje chwilę na oddech. Kolejny po Animals utwór o chciwość w biznesie, opowiadający o prawie własności.  Big Freeze to ponowna zmiana tematu i tempa. Mamy tu coś o świecie, który jak twierdzi Matt, „topi się i rozpada”. Save Me zaskakuje głównie dlatego, że po raz pierwszy w karierze Muse na wokalu nie ma Matta. Save Me to piosenka napisana i zaśpiewana przez Chrisa. I po raz nie wiem już który na tej płycie, „inna”. Bez mocy jaką ma Supremacy, czy ciekawości Madness. Wyjątkowa, głównie przez delikatność, ocierającą się o balladę. Opowiada o posiadaniu rodziny, która mimo trudności, stoi u twojego boku i nie pozwala ci upaść. Jednym z moich czołowych faworytów jest na pewno Liquid State, które zostało napisane i jest wykonywane również przez Chrisa. Niewiele osób wiedziało, ale Chris przez kilka lat miał poważne problemy alkoholowe, do których zespół przyznał się dopiero niedawno. Mimo trudności, przyjaźń okazała się jednak silniejsza, a Muse umocnili się jako zespół, wysyłając Chrisa na leczenie. W ramach terapii i rozliczenia się z przeszłością powstało między innymi Liquid State, które brzmi fenomenalnie i bardzo osobiście. Podkręcone tempo i tekst - tak prawdziwie życiowy, który wpada w ucho, stanowi klucz do sukcesu. Uwielbiam tę siłę i brzmienie. W pełni popieram Matta, który oddał mikrofon Chrisowi, bo ten eksperyment wyszedł cholernie dobrze! Na zamknięcie płyty - dwa apetyczne kąski, których przełknięcia obawiałam się, a w ostateczności dałam się im uwieść. Unsustainable - totalny miszmasz elektroniczno-dubstepowy, przesiąknięty z lekka podniosłością Survival, lecz z drugiej strony uświadamiający nieuniknione, z alternatywnymi wstawkami i mimo wszystko, z powiewem Muse. Tak rozbieżnie „odjechane” i niedające porównania, że kupujemy to w całości albo wcale. Mniej spektakularny efekt zaskoczenia wywołuje numer Isolated System, który idealnie wpasowuje się na zamknięcie tak zróżnicowanego krążka, jakim jest The 2nd Law. Uwodząca pięknem brzmienia, fortepianowa solówka w połączeniu z elektronicznym pogłosem, uspokaja szalejącą od nadmiaru nowości głowę i cudownie czaruje. „To krzyk ludzkości na malutkiej planecie pośrodku niczego” - mówi Matt.
Dla mnie jest to jak najbardziej Muse, które kocham za emocje, pasję, odczuwaną w każdym tonie i zabawę brzmieniem, idealnie wyważoną w każdym numerze. Tą piosenką zespół zdaje się bezgłośnie mówić: „mimo drogi jaką wybraliśmy, to wciąż my”. Nie wiem jak Wy, ale ja im wierzę. Kupuję ich całych. Miałam okazję spełnić swoje marzenie i być na ich koncercie, gdy promowali najnowszy album. Tu nie ma żadnej ściemy. Piosenki Muse nie są „wypieszczone” i wymasterowane  tak, że Bellamy nie jest w stanie odtworzyć ich brzmienia na scenie, bo robi to w sposób przyprawiający mnie o ciarki i łzy, których na koncercie nie byłam w stanie powstrzymać. Emocje. Emocje i pasja. To czyni ich muzykę jeszcze bardziej prawdziwą, a aurę wokół nich jeszcze bardziej magiczną i wyjątkową. Udowodnili tym samym, że nieważne, którą ze ścieżek na rozdrożu wybiorą, świeżość, której nie pozwolili sobie ukraść - zawsze ich ocali.








3.     Skunk Anansie - Black Traffic



Płyta, która dała mi najwięcej do myślenia i z którą najmocniej się identyfikuję. Wszystkie emocje, każde rozdarcie czy złość wchłaniam niczym gąbka wodę. Uzależniłam się po prostu od brzmienia Skunk Anansie. Po pierwsze wokal Skin, który jest całkowicie niesamowity, przebijający się, charyzmatyczny i hipnotyzujący. Nie przepadam za wokalistkami. Mam kilka ulubionych i ciężko mnie przekonać, bo muszę czuć siłę bijącą z głosu, która pociągnie zespół (a Skin ją ma). Jest tak wyrazistą, barwną, silną, a zarazem wrażliwą postacią, że to idealnie przekłada się na jej piosenki. Każda emocja jest wyczuwana jak podmuch wiatru, a muzykę chłonie się całym ciałem. To sprawia, że cenię Skunk Anansie jeszcze bardziej. Po drugie pasja jaka kryje się w Black Traffic. Nie jest to optymalna forma zespołu (bo wierzę, że zaskoczą jeszcze nie raz), ale ten album świetnie pokazuje Skunk Anansie jako band ciągle poszukujący, mający stale świeże pomysły na siebie i przede wszystkim - oryginalny. Tak się zapisuje na kartach historii rocka.

Ich reaktywacja była jedną z najlepszych rzeczy dla alternatywnego rocka.
  Płyta uderza z całą mocą już na samym początku, a Skin wypuszcza trzy nokautujące ciosy. I Will Break You to mocny i energetyczny kop prosto w męskie serce. „Don’t try to humble me I’m badass to the bone” śpiewa twardo Skin i  ja jej wierzę, z chęcią się dołączając. Uwielbiam ten tekst. Sad Sad Sad to moja mała słabość, ponieważ całą mnie „nosi”, gdy słucham tej piosenki. Noga niepowstrzymanie tupie, a głowa sama się kołysze w takt podkręconego elektroniką przebojowego rytmu. Zamykające to uderzenie Spit You Out, jest jednocześnie jednym z najpotężniejszych riffów na Black Traffic. Gościnnie pojawiają się tu muzycy Shaka Ponk, co jest owocnym eksperymentem. Po raz kolejny tekst wyśpiewywany przez Skin, wkrada się niebezpiecznie w głowę. I Hope You Get To Meet Your Hero to numer jak dla mnie przerażająco smutny, choć przecież „tak” optymistyczny. Zupełnie inny, lżejszy i nastrojowy. Szybko podchwycicie do nucenia. Kolejny przewrót stanowi I Believed In You. Jak dla mnie - energetyczna bomba. Najlepszy i najbardziej przebojowy singiel promujący płytę. To, co śpiewa Skin jest jak obdukcja, uświadomienie sobie brutalnej prawdy. Satisfied? To następna, trafiająca w serce nuta. Szyki i przewrotny. Słuchając go, mam wrażenie, że Black Traffic pojawiło się we właściwym czasie w moim życiu. Mam ochotę zaśpiewać razem ze Skin: „Ther’s nothing I can say to satisfy you”. Jak na dobrze skomponowaną płytę, nie zabrakło ballad. Przepiękną i delikatną jest Drowning, urzekające nietypowym połączeniem rocka, elektroniki i symfonicznego brzmienia. Dzięki prostemu lecz jakże emocjonalnemu refrenowi, zostaje w głowie. Równie piękny jest numer Our Summer Kills The Sun, choć zdecydowanie mniej optymistyczny. Podoba mi się tu stały bit, który nadaje kompozycji tzw. „smaczek”, a także wyeksponowana linia perkusji. This Is Not A Game jak dla mnie najsłabsze ogniwo na płycie, choć niejeden zespół chciałby mieć takie numery. Na dłuższą metę nudzi mnie to „rozwlekanie” i nie porywa za sobą. Zaś całkowitym przeciwieństwem i zwrotem jest Sticky Fingers In Your Honey. Uderza tak mocno, jak zawrotne wręcz tempo i krzykliwy wokal Skin. Oryginalny wstęp i jeszcze lepsze rozwinięcie, z mocnymi, ogłuszającymi partiami gitar i perkusji, czaruje na pozór chaotyczną kompozycją, która tak naprawdę jest genialnie obmyślanym eksperymentem. Skunk Anansie w całej swojej krasie. Ocierającą się o pop rock jest ballada Diving Down, która uzależniająco kołysze nami na zamknięcie albumu, tym samym zostawiając nas z podsyconym apetytem na zdecydowanie więcej! Akustyczne brzmienie gitar cudownie niesie się po głowie, a śpiewny refren jest niczym zaproszenie do duetu ze Skin.

Charyzmatyczna Skin to wulkan energii na scenie. 
      „Dziś, po tylu latach, potrafimy powiedzieć to, co chcemy w sposób bardziej zwięzły oraz mocno przyłożyć, gdy jest taka potrzeba. Jesteśmy niczym poczwórny miecz trafiający prosto w serce”, powiedziała Skin zapytana o Black Traffic. Słuchając tego krążka, realnie czuję to uderzenie. Poczwórna moc, promieniująca z każdej strony, jest jak moment, w którym lecisz na deski podczas walki. Zdajesz sobie sprawę z siły przeciwnika i dopiero wtedy, upadając, naprawdę go doceniasz. Dokładnie tak samo jest ze Skin i spółką. Brytyjczycy udowadniają, że kapele zaczynające w latach dziewięćdziesiątych, wcale się nie skończyły z nadejściem ery elektroniki i dubstepu, ale wciąż rozpalają żywym scenicznym ogniem, spalając powoli od środka.






    Byłabym ignorantką, gdybym nie zapytała: jak? To moje muzyczne rewelacje ubiegłego roku, ale macie pełne prawo się nie zgodzić, w końcu jest tyle muzycznych nurtów, zespołów, płyt! Macie swoją muzyczną trójcę, z którą spędziliście ubiegły rok? Podzielcie się ze mną.

      Tymczasem do następnego!
        
       Passionflooower
      
   edycja tekstu: Limonka



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz