W natłoku całego ubiegłego roku w moim odtwarzaczu
zebrało się naprawdę sporo dobrej muzyki, począwszy od rocka, przez rap,
reggae, a skończywszy na alternatywie. Nie jestem w stanie zliczyć ile razy
zostałam pozytywnie zaskoczona, ile razy obleciał mnie strach i jak długo
wyczekiwałam niektórych premier, gryząc przy tym z niecierpliwości palce. 2012 był to bezgłośnie owocny rok jeśli
chodzi o muzyczne wydawnictwa i koncerty. Zostałam syto nakarmiona, zaspokojona
i odetchnęłam w końcu z ulgą. Dla mnie
ten rok minął jednogłośnie pod hasłem: NOWE = INNE = DOBRE. Teraz w pełni
rozumiem i wspieram artystów, którzy chcą się wciąż rozwijać, eksperymentując z
brzmieniem. Stagnacja jest najgorszą z dróg wyboru.
Przygotowałam dla was małe, subiektywne zestawienie. Będą
to płyty, których wyczekiwałam i które uzależniły mnie od siebie. Odkrywcze.
Energetyczne. Rewelacyjne w każdym pojedynczym brzmieniu. Całkowite „must have”
dla każdego miłośnika muzycznych rozdroży.
1.
Slash
& Myles Kennedy - Apocalyptic Love
Największe odkrycie
ubiegłego roku. Płyta w której zakochałam się od pierwszych dźwięków. Mocna,
energetyczna, przebojowa, uczuciowa, z wspaniałymi gitarowymi riffami Slasha i
świetnie brzmiącym wokalem Mylesa Kennedy’ego (wokalisty Alter Bridge). Zaskakuje z każdą kolejną piosenką, odkrywając przed
nami całą gamę gitarowych dźwięków. Stanowi cudowną podróż po kolorowym świecie
Slasha.
Apocalyptic Love, oddające całą moc uczucia, jakim jest miłość, otwiera
tę barwą płytę. Świetnie wydobyte brzmienie gitar, wzbogacone przebojowym
tekstem i partiami wokaliz, samo prosi o tupnięcie nóżką. Pazurem i młodzieńczą
wręcz przebojowością zachwyca One Last Thrill. Szybkie i niezwykle
rockowe, zwiększa apetyt na koncertową zabawę przy dźwiękach tego numeru. Jak
dla mnie - największe odkrycie na tej płycie. Energetyczna bomba! Kolejny numer, Standing
In The Sun, to już inna bajka. Przemyślana,
ułożona i dobrze brzmiąca kompozycja, idealnie wpasowuje się jako rozgrzewka
przed drugą na tej płycie perełką, czyli piosenką You’re Lie. Wybór tego
numeru na pierwszy singiel promujący album był po prostu rewelacyjny. Mało
kiedy jesteśmy w stanie wskazać
piosenkę, która podsumuje nam płytę, a You’re Lie robi to wzorowo.
Całkowicie kompletna, miażdżąca mocą gitary, wybuchowa, zaskakująca i niosąca
obietnicę. Przebojowa, pobudzająca i wdzierająca się do głowy. To właśnie po
przesłuchaniu tego numeru zakochałam się w muzyce Slasha i Mylesa,
stwierdzając, że muszę poznać ich fenomen... Zostawiając na chwilę ognisty
klimat, spółka Slash i Myles raczy nas dźwięcznym i ochładzającym No
More Heroes. To po raz kolejny duża porcja porządnego gitarowego riffu
i zarazem słodkie przypomnienie, dlaczego kobiety lecą na chłopców z gitarą.
Ech to brzmienie! Halo zaczynające się niepewnie, rozwija się w zaskakujący
rytmem numer. Niejednoznacznie brzmiący, sprawia, że świetnie się do niego
skacze i tańczy. Pobudzający! Przebojowy i na swój sposób z najmniejszym
rockowym pazurem jest We Will Roam. Naprawdę brzmi, ale
nie powala już tak jak chociażby Apocalyptic Love.
![]() |
Iście wybuchowy skład. |
Anastasia to numer, który jest zdecydowanie moim ulubionym. Z
lekkim gitarowym wejściem, jest prawdziwym wulkanem uczuć, pasji i energii. Z
każdym wyśpiewywanym słowem Mylesa czuję tę siłę w jego głosie. Całość, z
solówką Slasha, tworzy przepiękne wyznanie miłości, potwierdzające, że kobiety
mimo wszystko kochają złych chłopców. Not For Me numer, który w cudowny
sposób mnie urzeka. Mocny, ale jednocześnie delikatny. Przyciszony głos Mylesa
i ten, z bijącą na odległość mocą i pewnością siebie. Tak realistyczny. Swoiste
rozliczenie z życiem rock’n’rollowca. Kocham akustyczne wykonanie tej piosenki.
Z kolei, wyśpiewywane seksownie ochrypniętym głosem, Bad Rain jest numerem, do
którego się wraca. Lekkość zestawiona z męską siłą, podkręcona wpadającym w
ucho bitem, to bardzo dobre połączenie. Przyśpieszamy tempo z Hard
And Fast. Bardzo energetyczne i mocne, sprawia, że zastanawiam się,
kiedy Myles łapie oddech by wyśpiewywać kolejne frazy tekstu. Nastraja mnie jak
najbardziej pozytywnie. Zupełnie inny klimat ma z kolei Far And Away, będące
rockową balladą. Wolne, nostalgiczne, refleksyjne, stanowiące rozprawę z życiem
i nad życiem. Miła chwila na zwolnienie tempa, ale to tylko moment. Shots
Fired to wybuchowe zamknięcie płyty. Budując muzyczne napięcie od
pierwszych dźwięków, przez porywający refren (ma się szczerą ochotę zaśpiewać
razem z Mylesem), aż do uderzającego
końca. Po prostu chce się włączyć tę płytę jeszcze jeden raz, a potem i
kolejny! Ten duet hipnotyzuje.
Edycja
podstawowa:
1. "Apocalyptic
Love"
2. "One
Last Thrill"
3. "Standing
in the Sun"
4. "You're
Lie "
5. "No
More Heroes"
6.
"Halo"
7.
"We Will Roam"
8.
"Anastasia"
9.
"Not for Me"
10. "Bad Rain"
11. "Hard & Fast"
12. "Far and Away"
13. "Shots Fired"
Deluxe Edition:
14. "Carolina"
15. "Crazy Life"
2. Muse
- THE 2nd LAW
Zdecydowanie najbardziej
wyczekiwana przeze mnie płyta 2012 roku. Obiektywnie patrząc, trzy lata to
standardowy czas na nagranie dobrze skrojonego krążka, jednak tu chodzi o moje
ukochane Muse! Po wydaniu w 2009 roku albumu Resistance, który
powiedzmy szczerze jako jedyny nie zwalał z nóg (był jedynie dobry), pojawiły
się pogłoski o kolejnej płycie. W dodatku nie byle jakie… Elektronika i dubstep
- to było jak cios prosto w serce, kubeł zimnej wody wylanej na głowę,
najgorsza diagnoza. Już dawno nie byłam tak przerażona, jak wtedy. „Jaki nowy kierunek? Nie, nie, tylko nie to,
nie moje Muse”, krzyczałam w swojej głowie, gdy tylko usłyszałam Survival
i Unsustainable.
To było tak bardzo inne, elektryczne, mroczne i nie-musowe, że potrzebowałam
sporo czasu na poukładanie sobie tego brzmienia w głowie i przekonanie się.
Moim „point of no return” (wydarzenie w fabule filmu, po którym nic nie jest
już takie samo) był moment, gdy powiedziałam sobie: „Cholera jasna, to straszne, ale podoba mi się! Ja chcę tę płytę!”.
Nigdy wcześniej nie powiedziałabym, że Muse i dubstep może być tak udanym
eksperymentem! Gdy w końcu usłyszałam całe The 2nd Law, prawie płakałam ze
szczęścia. Wtedy też dobitnie przypomniałam sobie, że ocenianie płyty na
podstawie jednego singla, jednej melodii, jednego EKSPERYMENTU - jest
największą krzywdą dla artysty. Już nigdy więcej takiego myślenia, szczególnie
po ich koncercie w listopadzie 2012 roku.
Najnowszy album Muse jest w pełni rewelacyjny, świadomy, odkrywczy,
głęboki i nie zawaham się powiedzieć: z pewnością na miarę Absolution, a nawet czymś
ponad.
![]() |
Przyjaźń od podstawówki robi swoje, dzięki niej Muse są tak zgrani i silni, co owocuje w świetną muzykę. Brytyjscy giganci. |
Album otwiera potężne
kompozycyjnie, mocne i mroczne Supremacy, które powala na łopatki
od pierwszych miażdżących taktów. Numer zbudowany na gamie świadomych dźwięków,
eksponujących oscylujący na muzycznych szczytach głos Matta. Niewyobrażalny
efekt, gdy słucha się tego na całą moc na głośnikach lub w kilkutysięcznej
hali. W momencie, gdy Bellamy wyśpiewuje frazę „The time it has come to destroy
your Supremacy” ma się wręcz wrażenie, że powietrze drży, nie mówiąc już o
szybach ( ciekawostka: zespół zorganizował konkurs na teledysk to tej piosenki.
Zwycięski klip naprawdę robi wrażenie). Kolejny numer i kolejne wielkie
zaskoczenie. Madness to całkowite muzyczne szaleństwo. Kompletnie
wyróżniające się na płycie za sprawą lekkiej kompozycji, w pewien sposób
cudownie „inne”. Uwodzi mnie rytm nawiązujący do Time Is Running Out,
delikatny głos Matta i genialna wstawka z przeciąganym „madness”, stanowiąca
klamrę kompozycyjną. Uwielbiam taki sposób śpiewania o miłości. Idąc dalej,
Muse zadaje kolejny cios, niepozwalający nam się za szybko podnieść. Uwielbiam Panic
Station za lekkość i zabawę z jaką Bellamy to śpiewa.
Charakterystyczny, mocny bit w połączeniu z akcentującym wszystkie emocje
głosem, czyni tę piosenkę jednym z faworytów tej płyty. Kolejny świetny
eksperyment, do którego się wraca. Lubię też teledysk do tej piosnki, nakręcony
z dystansem i wielkim humorem w Tokio, choć reżysersko nie powala (Muse w
śmiesznych strojach i futerkach są tacy uroczy). Z kolei Prelude, to ciekawa i
pozwalająca złapać oddech, świetna wstawka do Survival, który był
oficjalnym hymnem Igrzysk Olimpijskich w Londynie w 2012 roku. Od radosnego
początku powoli przechodzący w poważny, podniosły, momentami przesadnie (zabieg
celowy zespołu), potężny numer z wstawkami chóru. Konwencje tą świetnie
podkreśla wokal Bellamy’ego ocierający się o operowe rejestry głosu. Numer,
który do samego końca ewoluuje i zaskakuje, brawo. Wsłuchując się w The
2nd Law ani na chwilę nie mamy powtórki z tematu, a Follow
Me to kolejna, nowa odsłona Muse. Piosenkę otwiera dźwięk bicia serca
syna Matta, co jest niesamowitą wstawką do całości. Przepiękna kompozycja, w
której Bellamy dzieli się swoim ojcostwem, urzeka przy każdym pojedynczym
dźwięku. Mam nawet wrażenie, że
elektroniczne wstawki sprawiają, że Follow Me tak świetnie i świeżo
brzmi. Odmienne o sto osiemdziesiąt stopni, zarówno pod względem atmosfery, jak
i brzmienia jest Animals. Numer w sposób smutnie nostalgiczny, obrazuje nam
współczesny obraz ludzkości (po raz kolejny odsyłam do teledysku, który dobrze
to podkreśla). Dodatkowo efekt ten podkreśla zakończenie piosnki. Taka
rozbieżność tematyczna bardzo dobrze wpływa na płytę, czyniąc ją jednym wielkim
odkryciem dla słuchacza. Matt: „Ta
piosenka to najbardziej surowy i bezpośredni wyraz uczucia, jakie wszyscy
czasem miewają: „Co też ludzie są w stanie sobie nawzajem zrobić”. Szok”.
![]() |
Każdy koncert to zaskakujące techniką show, dopracowane w każdym calu - tutaj opuszczana piramida, przykrywająca perkusje. |
Podążając ścieżką Muse,
dalej mamy Explorers. Dla mnie, pod względem lekkości, w pewien sposób podobne do Unintended. Wyśpiewywane
ze spokojem, co daje chwilę na oddech. Kolejny po Animals utwór o chciwość
w biznesie, opowiadający o prawie własności.
Big Freeze to ponowna zmiana tematu i tempa. Mamy tu coś o
świecie, który jak twierdzi Matt, „topi się i rozpada”. Save Me zaskakuje głównie
dlatego, że po raz pierwszy w karierze Muse na wokalu nie ma Matta. Save
Me to piosenka napisana i zaśpiewana przez Chrisa. I po raz nie wiem
już który na tej płycie, „inna”. Bez mocy jaką ma Supremacy, czy ciekawości
Madness.
Wyjątkowa, głównie przez delikatność, ocierającą się o balladę. Opowiada o
posiadaniu rodziny, która mimo trudności, stoi u twojego boku i nie pozwala ci
upaść. Jednym z moich czołowych faworytów jest na pewno Liquid State, które
zostało napisane i jest wykonywane również przez Chrisa. Niewiele osób
wiedziało, ale Chris przez kilka lat miał poważne problemy alkoholowe, do
których zespół przyznał się dopiero niedawno. Mimo trudności, przyjaźń okazała
się jednak silniejsza, a Muse umocnili się jako zespół, wysyłając Chrisa na
leczenie. W ramach terapii i rozliczenia się z przeszłością powstało między
innymi Liquid State, które brzmi fenomenalnie i bardzo osobiście.
Podkręcone tempo i tekst - tak prawdziwie życiowy, który wpada w ucho, stanowi
klucz do sukcesu. Uwielbiam tę siłę i brzmienie. W pełni popieram Matta, który
oddał mikrofon Chrisowi, bo ten eksperyment wyszedł cholernie dobrze! Na
zamknięcie płyty - dwa apetyczne kąski, których przełknięcia obawiałam się, a w
ostateczności dałam się im uwieść. Unsustainable - totalny miszmasz
elektroniczno-dubstepowy, przesiąknięty z lekka podniosłością Survival,
lecz z drugiej strony uświadamiający nieuniknione, z alternatywnymi wstawkami i
mimo wszystko, z powiewem Muse. Tak rozbieżnie „odjechane” i niedające
porównania, że kupujemy to w całości albo wcale. Mniej spektakularny efekt
zaskoczenia wywołuje numer Isolated System, który idealnie
wpasowuje się na zamknięcie tak zróżnicowanego krążka, jakim jest The
2nd Law. Uwodząca pięknem brzmienia, fortepianowa solówka w połączeniu
z elektronicznym pogłosem, uspokaja szalejącą od nadmiaru nowości głowę i
cudownie czaruje. „To krzyk ludzkości na
malutkiej planecie pośrodku niczego” - mówi Matt.
Dla mnie jest to jak
najbardziej Muse, które kocham za emocje, pasję, odczuwaną w każdym tonie i
zabawę brzmieniem, idealnie wyważoną w każdym numerze. Tą piosenką zespół zdaje
się bezgłośnie mówić: „mimo drogi jaką wybraliśmy, to wciąż my”. Nie wiem jak
Wy, ale ja im wierzę. Kupuję ich całych. Miałam okazję spełnić swoje marzenie i
być na ich koncercie, gdy promowali najnowszy album. Tu nie ma żadnej ściemy.
Piosenki Muse nie są „wypieszczone” i wymasterowane tak, że Bellamy nie jest w stanie odtworzyć
ich brzmienia na scenie, bo robi to w sposób przyprawiający mnie o ciarki i
łzy, których na koncercie nie byłam w stanie powstrzymać. Emocje. Emocje i
pasja. To czyni ich muzykę jeszcze bardziej prawdziwą, a aurę wokół nich
jeszcze bardziej magiczną i wyjątkową. Udowodnili tym samym, że nieważne, którą
ze ścieżek na rozdrożu wybiorą, świeżość, której nie pozwolili sobie ukraść -
zawsze ich ocali.
3.
Skunk
Anansie - Black Traffic
Płyta, która dała mi
najwięcej do myślenia i z którą najmocniej się identyfikuję. Wszystkie emocje,
każde rozdarcie czy złość wchłaniam niczym gąbka wodę. Uzależniłam się po
prostu od brzmienia Skunk Anansie. Po pierwsze wokal Skin, który jest
całkowicie niesamowity, przebijający się, charyzmatyczny i hipnotyzujący. Nie
przepadam za wokalistkami. Mam kilka ulubionych i ciężko mnie przekonać, bo
muszę czuć siłę bijącą z głosu, która pociągnie zespół (a Skin ją ma). Jest tak
wyrazistą, barwną, silną, a zarazem wrażliwą postacią, że to idealnie przekłada
się na jej piosenki. Każda emocja jest wyczuwana jak podmuch wiatru, a muzykę
chłonie się całym ciałem. To sprawia, że cenię Skunk Anansie jeszcze bardziej.
Po drugie pasja jaka kryje się w Black Traffic. Nie jest to optymalna
forma zespołu (bo wierzę, że zaskoczą jeszcze nie raz), ale ten album świetnie
pokazuje Skunk Anansie jako band ciągle poszukujący, mający stale świeże
pomysły na siebie i przede wszystkim - oryginalny. Tak się zapisuje na kartach
historii rocka.
![]() |
Ich reaktywacja była jedną z najlepszych rzeczy dla alternatywnego rocka. |
Płyta uderza z całą mocą już
na samym początku, a Skin wypuszcza trzy nokautujące ciosy. I Will Break You to
mocny i energetyczny kop prosto w męskie serce. „Don’t try to humble me I’m
badass to the bone” śpiewa twardo Skin i
ja jej wierzę, z chęcią się dołączając. Uwielbiam ten tekst. Sad
Sad Sad to moja mała słabość, ponieważ całą mnie „nosi”, gdy słucham
tej piosenki. Noga niepowstrzymanie tupie, a głowa sama się kołysze w takt
podkręconego elektroniką przebojowego rytmu. Zamykające to uderzenie Spit
You Out, jest jednocześnie jednym z najpotężniejszych riffów na Black
Traffic. Gościnnie pojawiają się tu muzycy Shaka Ponk, co jest owocnym
eksperymentem. Po raz kolejny tekst wyśpiewywany przez Skin, wkrada się
niebezpiecznie w głowę. I Hope You Get To Meet Your Hero
to numer jak dla mnie przerażająco smutny, choć przecież „tak” optymistyczny.
Zupełnie inny, lżejszy i nastrojowy. Szybko podchwycicie do nucenia. Kolejny
przewrót stanowi I Believed In You. Jak dla mnie - energetyczna bomba. Najlepszy
i najbardziej przebojowy singiel promujący płytę. To, co śpiewa Skin jest jak
obdukcja, uświadomienie sobie brutalnej prawdy. Satisfied? To następna,
trafiająca w serce nuta. Szyki i przewrotny. Słuchając go, mam wrażenie, że Black
Traffic pojawiło się we właściwym czasie w moim życiu. Mam ochotę
zaśpiewać razem ze Skin: „Ther’s nothing I can say to satisfy you”. Jak na
dobrze skomponowaną płytę, nie zabrakło ballad. Przepiękną i delikatną jest Drowning,
urzekające nietypowym połączeniem rocka, elektroniki i symfonicznego brzmienia.
Dzięki prostemu lecz jakże emocjonalnemu refrenowi, zostaje w głowie. Równie
piękny jest numer Our Summer Kills The Sun, choć zdecydowanie mniej
optymistyczny. Podoba mi się tu stały bit, który nadaje kompozycji tzw.
„smaczek”, a także wyeksponowana linia perkusji. This Is Not A Game jak
dla mnie najsłabsze ogniwo na płycie, choć niejeden zespół chciałby mieć takie
numery. Na dłuższą metę nudzi mnie to „rozwlekanie” i nie porywa za sobą. Zaś
całkowitym przeciwieństwem i zwrotem jest Sticky Fingers In Your Honey. Uderza
tak mocno, jak zawrotne wręcz tempo i krzykliwy wokal Skin. Oryginalny wstęp i
jeszcze lepsze rozwinięcie, z mocnymi, ogłuszającymi partiami gitar i perkusji,
czaruje na pozór chaotyczną kompozycją, która tak naprawdę jest genialnie
obmyślanym eksperymentem. Skunk Anansie w całej swojej krasie. Ocierającą się o
pop rock jest ballada Diving Down, która uzależniająco
kołysze nami na zamknięcie albumu, tym samym zostawiając nas z podsyconym
apetytem na zdecydowanie więcej! Akustyczne brzmienie gitar cudownie niesie się
po głowie, a śpiewny refren jest niczym zaproszenie do duetu ze Skin.
![]() |
Charyzmatyczna Skin to wulkan energii na scenie. |
„Dziś, po
tylu latach, potrafimy powiedzieć to, co chcemy w sposób bardziej zwięzły oraz
mocno przyłożyć, gdy jest taka potrzeba. Jesteśmy niczym poczwórny miecz
trafiający prosto w serce”, powiedziała Skin zapytana o Black Traffic. Słuchając
tego krążka, realnie czuję to uderzenie. Poczwórna moc, promieniująca z każdej
strony, jest jak moment, w którym lecisz na deski podczas walki. Zdajesz sobie
sprawę z siły przeciwnika i dopiero wtedy, upadając, naprawdę go doceniasz.
Dokładnie tak samo jest ze Skin i spółką. Brytyjczycy udowadniają, że kapele
zaczynające w latach dziewięćdziesiątych, wcale się nie skończyły z nadejściem
ery elektroniki i dubstepu, ale wciąż rozpalają żywym scenicznym ogniem,
spalając powoli od środka.
Byłabym ignorantką, gdybym nie zapytała: jak? To moje muzyczne rewelacje ubiegłego roku, ale macie pełne prawo się nie zgodzić, w końcu jest tyle muzycznych nurtów, zespołów, płyt! Macie swoją muzyczną trójcę, z którą spędziliście ubiegły rok? Podzielcie się ze mną.
Tymczasem do następnego!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz