„Licealny dramat” – żartują dziś
muzycy Paramore, mówiąc o burzliwych wydarzeniach sprzed trzech lat. Prawda
wygląda tak, że grupa znalazła się wtedy na krawędzi rozpadu. Otrząsnęła się
jednak i zmierza w nowym kierunku na płycie zatytułowanej po prostu Paramore.
Rozmowa z Taylorem Yorkiem
Przypomnijmy: pod koniec 2010
roku współzałożyciele Paramore, bracia Josh i Zac Farro, oświadczyli że nie
będą się dalej bawić z Hayley Williams. Przy okazji wyprali parę brudów z
przeszłości. To było słabe – opowiada
wokalistka z dzisiejszej perspektywy. Słabe,
bo, bez wdawania się w szczegóły, wydawało nam się, że wydarzenia potoczą się
inaczej. Spędziliśmy kilka trudnych miesięcy w trasie, wiedząc że nastąpią
zmiany. I nagle przerodziło się to w dziwną internetową pyskówkę - nie sądzę, by ktokolwiek z nas coś takiego
przewidział. Naprawdę mnie to dotknęło, bo gdy taka rzecz ma miejsce, przechodzi
się od zmartwienia do złości, ze
wszystkimi emocjami pomiędzy. Należę do osób, które potrafią żywić urazę, ale w
końcu trzeba oddzielić to grubą kreską. I ruszyć dalej.
Hayley od razu zapowiedziała
kontynuowanie działalności z grającym w zespole od początku basistą Jeremym
Davisem oraz Taylorem Yorkiem, który niedługo wcześniej awansował z gitarzysty
koncertowego na stałego członka zespołu.
Perkusistą początkowo był sesyjny weteran Josh Freese, następnie Jason
Pierce ( z nim grupa przyjechała w lipcu 2011 roku do Polski), a od ubiegłego
roku bębnią Ilan Rubin (na płycie), który związany był z Nine Inch Nails i
ostatnio powrócił do tej grupy, oraz Hyden Scott (na koncertach). Na żywo ekipę
uzupełniają multiinstrumentalista Jon Howard oraz Justin York, na drugiej
gitarze.
Już w marcu 2011 roku grupa
weszła do studia z zasłużonym dla punk rocka Robem Cavallo, zapowiadając że
będzie z tego nowa płyta. Skończyło się na pojedynczych utworach. Jako pierwszy ukazał się Monster, w październiku Rebegade,
potem Hello Cold World, wreszcie In The Mourning w grudniu. Po wszystkim
ukazał się box Singles Club, z
płytami winylowymi zawierającymi wszystkie cztery piosenki.
W kwietniu 2012 grupa ponownie
weszła do studia, by zacząć rejestrować pomysły powstające od stycznia. Hayley zastrzegła
jednak w internetowym wpisie na ten temat, że proces twórczy nie dobiegł końca, że będzie
kontynuowany w studiu i w ogóle, że płyta powstaje inaczej niż poprzednie,
rejestrowane zaledwie w ciągu kilku tygodni. Nagrywanie podstawowych ścieżek w
studiu Sunset Sound w Los Angeles dobiegło końca jesienią.
Pięć utworów jakie udostępniono
nam do posłuchania przed wywiadem, potwierdziło że mamy do czynienia z nową
odsłoną zespołu. Singlowy Now
najbliższy jest dawnego stylu. W pozostałych czuje się duży elektryzm. Cały
album liczący 17 kawałków (włączając interludia, które mają opowiadać
historię), zapowiedziano na 9 kwietnia. Będzie zatytułowany po prostu Paramore. Hayley: Nie wydawało się właściwe wymuszanie nazwy, gdy te piosenki uderzyły w
nas niczym błyskawica. Chodziło o to, ze wymusilibyśmy powstania płyty. A próbowaliśmy…
Mimo że proces twórczy był czasami wyczerpujący, gdy go wspominam, piosenki po
prostu się pojawiały! Sprawdzały się i było to naturalne. Nazwaliśmy tę płytę,
od tego, czym jest: to my. Mam nadzieję, ze to istotna wiadomość dla fanów.
Pod koniec stycznia zespół udał się
do Europy, by promować swoje dzieło. Połączyliśmy się z Berlinem, gdzie po
drugiej stronie słuchawki czekał Taylor York.
Ogłosiliście nagrywanie nowego albumu już na początku 2011 roku. Do
naszych uszu trafiło wtedy jednak tylko kilka piosenek. Dlaczego nie doszło do
powstania większej całości?
Nie byliśmy wtedy gotowi.
Potrzebowaliśmy przestrzeni, czasu dla siebie, by odpowiednio się do tego
przygotować pod względem osobistym. Wypuściliśmy te trzy piosenki dla siebie –
by udowodnić sobie, że możemy tworzyć jako trio – ale przede wszystkim dla
naszych fanów. Żeby dać im znać, ze wciąż funkcjonujemy, że wciąż chcemy to
robić.
Czy kiedykolwiek pojawił się moment prawdziwego zagrożenia, obawy, że
zespół przestanie istnieć z powodu tych wszystkich napięć?
Z pewnością taka myśl przemknęła
nam przez głowy. Ale nigdy nie czuliśmy, że nastąpi koniec. Nie mogliśmy
zawiesić zespołu bo wciąż w niego wierzyliśmy, wciąż chcieliśmy się tym
zajmować. Na pewno był to okres trwogi, ale się udało (śmiech).
Dobrze, że dziś się z tego śmiejesz – powiedziałeś nawet, że to całe
zamieszanie było „licealnym dramatem”.
Niemniej było to trudne.
Spędziliśmy ze sobą mnóstwo czasu,, ci ludzie byli nam bardzo drodzy ( chodzi
oczywiście o braci Farro), było wiec niezwykle ciężko. Trzeba było to
przetrwać. „Licealny dramat” – sam nie wiem… To coś, co nigdy nie przemija, a
czasem z wiekiem nawet boli bardziej. Było w tym wiele biernej agresji. Ale
wyzwalamy się z tego.
Można powiedzieć, że stanowisz teraz z Hayley trzon grupy? Mam na myśli
sprawy kompozycyjne…
Wszyscy stanowimy trzon: ja,
Hayley i Jeremy – cała nasza trójka. Ale pod względem kompozycji owszem, na tej
płycie tak wyszło. Mam w domu małe studio. Kiedy odszedł Josh, zamknąłem się w
nim i zacząłem komponować, mając nadzieję, że pomysły jej się spodobają. Na
pewno wypracowaliśmy wspólny rytm jako partnerzy twórczy.
Czyli wróciliście do prapoczątków grupy, gdy spotkaliście się z Hayley,
mając po kilkanaście lat…
Tak, poznałem Hayley, kiedy
miałem dwanaście lat i wydawała mi się najfajniejszą osobą na świecie. Któregoś
razu siedzieliśmy w jej domu po zajęciach i przez przypadek stworzyliśmy razem
piosenkę. Nie nagraliśmy jej wtedy, ale potem powstał z tego utwór Oh Star, który trafił na stronę B
pierwszej płyty Paramore (chodzi o japońskie wydanie płyty All We Know Is Falling, utwór był też bonusem singla Emergency). Można powiedzieć, że
powstała wtedy wczesna odsłona Paramore – w każdym razie na pewno był to
pierwszy przypadek naszej wspólnej pracy. Doszło do tego w całkiem naturalny
sposób. Trochę się obawiałem, bo nigdy
wcześniej z nikim nie komponowałem… A teraz jest trochę podobnie. Znów jest
naturalnie, jakby wróciły dawne czasy.
Znasz więc Hayley od małego, obserwowałeś jej dojrzewanie. Co oznaczają
z twojego punktu widzenia jej słowa, gdy przed nagraniem najnowszej płyty
oświadczyła, że stała się kobietą?
Myślę, że nie dotyczy to tylko
jej. Wszyscy próbowaliśmy dorosnąć w środku bardzo nienormalnych okoliczności.
Jeśli chodzi o nią, to wciąż stara się znaleźć
swój własny głos, odnaleźć siebie jako kobieta. Wiesz, w młodym wieku jesteś podatny na
wpływy, a ona… Nie, nie chcę odpowiadać za nią – mogę tylko powiedzieć, że
odnajduje siebie, a to wpływa na muzykę. Każde nowe doświadczenie, każdy
mijający dzień sprawia, że się zmieniasz.
Jeśli tworzysz sztukę uczciwie, znajdzie to w niej odzwierciedlenie. Od
naszej ostatniej płyty, sprzed trzech
lat, bardzo się zmieniliśmy. Sztuka musi za tym nadążać.
Podobno przyniosłeś na początku gitarowe, ostre kompozycje, ale Hayley
je odrzuciła. Wolała eksperymentować…
Faktem jest, że próbowaliśmy
tworzyć utwory jak w przeszłości, bo tylko taki system pracy znaliśmy. Nie
przyniosło to jednak satysfakcji, ja też nie byłem zadowolony, że działaliśmy
jak wcześniej. Dotarliśmy do momentu, w którym nie chodziło może o
eksperymenty, ale potrzebę zdefiniowania, gdzie znajdujemy się w obecnej
chwili. OK, spróbowaliśmy pisać kawałki podobne do tych, które już była, ale…
Musieliśmy znaleźć swój nowy głos. I wielokrotnie zaskakiwało mnie, jakie
rzeczy pociągały Hayley. Rzeczy, o sympatię do których nigdy bym jej nie
podejrzewał. To kolejny dowód, że dorośliśmy, ze jesteśmy gotowi ewoluować.
W porządku, ale skoro nie sprawdziła się dawna metoda pracy, to jak
wygląda nowa?
(Śmiech) Nowej nie da się opisać.
Jest dość przypadkowa. Wcześniej komponowałem cały utwór, wysyłałem go do niej,
a ona dokładała tekst i głos. Wychodziły z tego kawałki w naszym starym stylu. Tym
razem było zupełnie inaczej, bez schematów, bardzo naturalnie. W niektórych
piosenkach ona najpierw przygotowywała linie wokalne, w innych ja przynosiłem
jakieś partie, jeszcze gdzie indziej tworzyliśmy wspólnie. Nie było na tej
płycie reguły. To nowa metoda: otworzyć się na obecną sytuację, zamiast
wpisywać się w określoną strukturę.
Kontynuacją tego podejścia był chyba wybór producenta? Nie padło na
kogoś oczywistego dla takiej muzyki, jak Rob Cavallo… Justin Meldal-Johnsen to
facet od Becka.
Tak. Przed rozpoczęciem nagrań
odbyliśmy spotkania z wieloma producentami, oczekiwaliśmy pracy z bardziej
znaną osobą, ale patrząc wyłącznie na czyjąś dyskografię, bardzo wiele o danym
człowieku nie wiesz. Gdy spotkaliśmy się z Justinem Meldal-Johnsenem, okazało się,
że jest między nami świetna chemia, rozumieliśmy się wzajemnie, a on rozumiał,
o co chodzi w piosenkach był nimi podekscytowany, pełen pasji. Miał w sobie
energię, której potrzebowaliśmy. Każdy z producentów, z którymi się spotkaliśmy,
prawdopodobnie nagrałby z nami świetną płytę.
Justin był jednak idealnym człowiekiem do tej roboty, po prostu
czuliśmy, że tak jest. Nas samych trochę to zaskoczyło, ale to niesamowity
producent, mieliśmy wielkie szczęście, że z nim pracowaliśmy.
Największą niespodzianką w utworach, jakie dotąd słyszałem, jest chór
gospel w Ain’t It Fun.
Wpadła na to Hayley. Gdy tworzyliśmy
ten kawałek, wyrażała swój smutek, smutno brzmiały melodie… Gdy dotarliśmy do
mostka, zacząłem uderzać jeden akord i wtedy rzuciła pomysł chóru gospel. Bardzo
się tym podekscytowaliśmy, były też jednak nerwy, bo nigdy czegoś takiego nie
robiliśmy. Czy to nie taniocha? Czy nie będzie to głupie? Entuzjazm był jednak
tak wielki, ze postanowiliśmy spróbować. Ostatecznie okazało się to naszym
ulubionym fragmentem z całej sesji.
Skoro jesteśmy przy temacie gospel – czy aspekt religijny jest w waszej
grupie istotny? Macie na przykład szczególną etykę w trasie, pozwalającą
uniknąć rock’n’rollowych pokus…
Jasne, ale wiara jest bardzo
indywidualną sprawą. Każdy z nas wyznaje ją po swojemu. Gdy jest ona dla ciebie
fundamentem, nic nie poradzisz – wszystko jest przez nią filtrowane. Nie mówię,
ze zawsze świadomie staramy się koncentrować na religii, ale ona jest częścią
nas i nic z tym nie można zrobić. Jeśli naprawdę wierzysz, to w końcu wyjdzie –
czy tego chcesz, czy nie. Nie jesteśmy konserwatywnymi chrześcijanami, ale mamy
pewien kodeks moralny, którego staramy się trzymać. Każdemu zdarza się nabroić,
każdy z naszej trójki inaczej na to patrzy, ale coś takiego zdecydowanie w
zespole funkcjonuje. I bardziej niż o moralność chodzi o to, że staramy się
godnie żyć, kochać ludzi… Jeśli wyznajesz taką postawę, reszta się ułoży.
Podczas waszego koncertu w Polsce widziałem, że przyszło wielu
nastoletnich fanów. Czy oznacza to dla was szczególną odpowiedzialność?
Myślę, że tak.
Myślę też jednak, że w przeszłości posunęliśmy się pod tym względem
trochę zbyt daleko. Owszem, ciąży na tobie odpowiedzialność, musisz starać się,
żeby jej sprostać, ale z drugiej strony dzieciaki muszą wiedzieć, że w porządku
jest sytuacja, gdy nie jesteś perfekcyjny. Nie da się robić wszystkiego
idealnie, można tylko do tego dążyć, być kochającą osobą… Czujemy coś takiego,
ale bardzo łatwo jest przesadzić, sprawić by ta odpowiedzialność zaciążyła nad
całym twoim życiem. To też nie jest dobre.
Pamiętasz coś z wizyty w Warszawie poza miejscem występu? Udało się
zobaczyć miasto?
Oh, cała ta trasa przebiegała w zawrotnym
tempie… Ja nie zdołałem zobaczyć niczego poza okolica hotelu. Poszliśmy na
kolację z ludźmi z naszej wytwórni, ale nie udało się zwiedzić miasta. Może następnym
razem bo wydawało się naprawdę fajne.
Wracając do muzyki – w nowych
utworach pojawia się wiele elementów charakterystycznych dla popu lat 80. Co was
w tym pociąga? Bo przecież nie nostalgia, nie słuchaliście tego na bieżąco…
Szczerze mówiąc taka muzyka
zawsze się nam podobała. Zawsze podobała nam się elektronika, ejtisowy synth
pop i new wave. Chodzi o to, że po raz pierwszy poczuliśmy swobodę, by zagłębić
się w takie dźwięki. Znamy się na tyle, by wiedzieć, że jakaś zmiana była
potrzebna, a to przecież świat Justina Meldal-Johnsena. Nagrał nową płytę grupy
M83, bardzo syntetyczną… Pojawił się w naszym życiu w idealnym momencie. My zdecydowaliśmy,
że chcemy eksplorować takie dźwięki, a on wiedział jak nam to ułatwić.
Pierwszy singiel z nowej płyty, Now,
utrzymany był w starym stylu. Trochę zmyłka jeśli chodzi o obraz całości.
Tak, ale jakikolwiek utwór
ujawnilibyśmy jako pierwszy, byłby zmyłką. Cała płyta jest bardzo elektryczna –
przynajmniej naszym zdaniem. Zastanawialiśmy się nad tym podczas wyboru
pierwszego singla, ale stawiając na Now, daliśmy
ludziom znać, ze nawet jeśli trochę się zmieniamy, wciąż jesteśmy zespołem
rockowym. Wciąż będziemy grali pełne energii koncerty i wciąż mamy w sobie tę
pasję. Piosenka zdecydowanie nie odzwierciedla zawartości płyty, ale to dobrze.
Czy tekst tego kawałka opowiada o sytuacji w zespole czy ogólnej,
społecznej? Bo brzmi jak hymn amerykańskiej młodzieży w czasach kryzysu: jeśli jest przyszłość, chcemy jej teraz.
Nie dotyczy to sytuacji
ekonomicznej, ale częściowo dotyczy zespołu, tego że jedziemy dalej. W sumie
chodzi o wiarę w coś, zanim się to zobaczy. Wiesz, że przed tobą coś jest i
próbujesz po to sięgnąć, chcesz tego natychmiast. Byliśmy w stanie wymagającym
zmiany, ruszenia do przodu… Ale można te słowa przyłożyć do czegokolwiek. Być może
niektóre osoby w Ameryce odnajdą w tym sens dotyczący kryzysu ekonomicznego. Chodziło
jednak o naszą sytuację.
rozmawiał:
Bartek Koziczyński
Polecam wam szczególnie drugi singiel z płyty, Still Into You
Polecaliśmy Wam w zeszłym tygodniu nową płytę Paramore, więc tu mamy małą kontynuację tematu. Pewnie niedługo któraś z nas, podzieli się z Wami wrażeniami po przesłuchaniu tej płyty. Sama mam okazję zobaczyć ich na zbliżającym się Impact Fest, 5 czerwca, więc możecie spodziewać się wkrótce relacji (jeśli mamy tu fanów, zaglądajcie!).
Do usłyszenia i provehito in altum!
Mary
* Źródło: wywiad pochodzi z kwietniowego "Teraz Rock", nr. 4, 2013.
Słyszałam o tym i choć nigdy nie nazwałabym się zacofaną, to teraz chyba muszę przyznać, że w pewnym stopniu zacofana jestem, gdyż nigdy nie słyszałam ich, ani jednej piosenki. Melodia jest bardzo fajna, jednak Hayley ma zbyt popowy głos i to im zapisuje na minus. Sprawia to, że nie wiem czy umieścić to w rocku, pop-rocku czy popie. Na pop jest to chyba zbyt ostre, więc to prawdopodobnie pop-rock. A nie jest to mój ulubiony rodzaj muzyki, oczywiście zależy jeszcze od zespołu. Ale doceniam umiejętności artystów, bo widać, że są duże..
OdpowiedzUsuńMam podobne odczucia co do nich. Nie są w grupie moich ulubionych wykonawców, ale są chwile kiedy włączam sobie ich muzykę ( rzadkie, bo rzadkie ale są).
UsuńNoo..dokładnie. Ja też czasem mam ochotę posłuchać popu, a właściwie pop-rocku.
Usuń