2013/04/16

Paramore: BEZ SCHEMATÓW

„Licealny dramat” – żartują dziś muzycy Paramore, mówiąc o burzliwych wydarzeniach sprzed trzech lat. Prawda wygląda tak, że grupa znalazła się wtedy na krawędzi rozpadu. Otrząsnęła się jednak i zmierza w nowym kierunku na płycie zatytułowanej po prostu Paramore.



Rozmowa z Taylorem Yorkiem


   Przypomnijmy: pod koniec 2010 roku współzałożyciele Paramore, bracia Josh i Zac Farro, oświadczyli że nie będą się dalej bawić z Hayley Williams. Przy okazji wyprali parę brudów z przeszłości. To było słabe – opowiada wokalistka z dzisiejszej perspektywy. Słabe, bo, bez wdawania się w szczegóły, wydawało nam się, że wydarzenia potoczą się inaczej. Spędziliśmy kilka trudnych miesięcy w trasie, wiedząc że nastąpią zmiany. I nagle przerodziło się to w dziwną internetową pyskówkę -  nie sądzę, by ktokolwiek z nas coś takiego przewidział. Naprawdę mnie to dotknęło, bo gdy taka rzecz ma miejsce, przechodzi się od  zmartwienia do złości, ze wszystkimi emocjami pomiędzy. Należę do osób, które potrafią żywić urazę, ale w końcu trzeba oddzielić to grubą kreską. I ruszyć dalej.
   Hayley od razu zapowiedziała kontynuowanie działalności z grającym w zespole od początku basistą Jeremym Davisem oraz Taylorem Yorkiem, który niedługo wcześniej awansował z gitarzysty koncertowego na stałego członka zespołu.  Perkusistą początkowo był sesyjny weteran Josh Freese, następnie Jason Pierce ( z nim grupa przyjechała w lipcu 2011 roku do Polski), a od ubiegłego roku bębnią Ilan Rubin (na płycie), który związany był z Nine Inch Nails i ostatnio powrócił do tej grupy, oraz Hyden Scott (na koncertach). Na żywo ekipę uzupełniają multiinstrumentalista Jon Howard oraz Justin York, na drugiej gitarze.
   Już w marcu 2011 roku grupa weszła do studia z zasłużonym dla punk rocka Robem Cavallo, zapowiadając że będzie z tego nowa płyta. Skończyło się na pojedynczych utworach.  Jako pierwszy ukazał się Monster, w październiku Rebegade, potem Hello Cold World, wreszcie In The Mourning w grudniu. Po wszystkim ukazał się box Singles Club, z płytami winylowymi zawierającymi wszystkie cztery piosenki.
   W kwietniu 2012 grupa ponownie weszła do studia, by zacząć rejestrować pomysły powstające od stycznia. Hayley zastrzegła jednak w internetowym wpisie na ten temat, że  proces twórczy nie dobiegł końca, że będzie kontynuowany w studiu i w ogóle, że płyta powstaje inaczej niż poprzednie, rejestrowane zaledwie w ciągu kilku tygodni. Nagrywanie podstawowych ścieżek w studiu Sunset Sound w Los Angeles dobiegło końca jesienią.
   Pięć utworów jakie udostępniono nam do posłuchania przed wywiadem, potwierdziło że mamy do czynienia z nową odsłoną zespołu. Singlowy Now najbliższy jest dawnego stylu. W pozostałych czuje się duży elektryzm. Cały album liczący 17 kawałków (włączając interludia, które mają opowiadać historię), zapowiedziano na 9 kwietnia. Będzie zatytułowany po prostu Paramore. Hayley: Nie wydawało się właściwe wymuszanie nazwy, gdy te piosenki uderzyły w nas niczym błyskawica. Chodziło o to, ze wymusilibyśmy powstania płyty. A próbowaliśmy… Mimo że proces twórczy był czasami wyczerpujący, gdy go wspominam, piosenki po prostu się pojawiały! Sprawdzały się i było to naturalne. Nazwaliśmy tę płytę, od tego, czym jest: to my. Mam nadzieję, ze to istotna wiadomość dla fanów.
   Pod koniec stycznia zespół udał się do Europy, by promować swoje dzieło. Połączyliśmy się z Berlinem, gdzie po drugiej stronie słuchawki czekał Taylor York.



Ogłosiliście nagrywanie nowego albumu już na początku 2011 roku. Do naszych uszu trafiło wtedy jednak tylko kilka piosenek. Dlaczego nie doszło do powstania większej całości?

Nie byliśmy wtedy gotowi. Potrzebowaliśmy przestrzeni, czasu dla siebie, by odpowiednio się do tego przygotować pod względem osobistym. Wypuściliśmy te trzy piosenki dla siebie – by udowodnić sobie, że możemy tworzyć jako trio – ale przede wszystkim dla naszych fanów. Żeby dać im znać, ze wciąż funkcjonujemy, że wciąż chcemy to robić.

Czy kiedykolwiek pojawił się moment prawdziwego zagrożenia, obawy, że zespół przestanie istnieć z powodu tych wszystkich napięć?

Z pewnością taka myśl przemknęła nam przez głowy. Ale nigdy nie czuliśmy, że nastąpi koniec. Nie mogliśmy zawiesić zespołu bo wciąż w niego wierzyliśmy, wciąż chcieliśmy się tym zajmować. Na pewno był to okres trwogi, ale się udało (śmiech).

Dobrze, że dziś się z tego śmiejesz – powiedziałeś nawet, że to całe zamieszanie było „licealnym dramatem”.

Niemniej było to trudne. Spędziliśmy ze sobą mnóstwo czasu,, ci ludzie byli nam bardzo drodzy ( chodzi oczywiście o braci Farro), było wiec niezwykle ciężko. Trzeba było to przetrwać. „Licealny dramat” – sam nie wiem… To coś, co nigdy nie przemija, a czasem z wiekiem nawet boli bardziej. Było w tym wiele biernej agresji. Ale wyzwalamy się z tego.

Można powiedzieć, że stanowisz teraz z Hayley trzon grupy? Mam na myśli sprawy kompozycyjne…

Wszyscy stanowimy trzon: ja, Hayley i Jeremy – cała nasza trójka. Ale pod względem kompozycji owszem, na tej płycie tak wyszło. Mam w domu małe studio. Kiedy odszedł Josh, zamknąłem się w nim i zacząłem komponować, mając nadzieję, że pomysły jej się spodobają. Na pewno wypracowaliśmy wspólny rytm jako partnerzy twórczy.




Czyli wróciliście do prapoczątków grupy, gdy spotkaliście się z Hayley, mając po kilkanaście lat…

Tak, poznałem Hayley, kiedy miałem dwanaście lat i wydawała mi się najfajniejszą osobą na świecie. Któregoś razu siedzieliśmy w jej domu po zajęciach i przez przypadek stworzyliśmy razem piosenkę. Nie nagraliśmy jej wtedy, ale potem powstał z tego utwór Oh Star, który trafił na stronę B pierwszej płyty Paramore (chodzi o japońskie wydanie płyty All We Know Is Falling, utwór był też bonusem singla Emergency). Można powiedzieć, że powstała wtedy wczesna odsłona Paramore – w każdym razie na pewno był to pierwszy przypadek naszej wspólnej pracy. Doszło do tego w całkiem naturalny sposób.  Trochę się obawiałem, bo nigdy wcześniej z nikim nie komponowałem… A teraz jest trochę podobnie. Znów jest naturalnie, jakby wróciły dawne czasy.

Znasz więc Hayley od małego, obserwowałeś jej dojrzewanie. Co oznaczają z twojego punktu widzenia jej słowa, gdy przed nagraniem najnowszej płyty oświadczyła, że stała się kobietą?

Myślę, że nie dotyczy to tylko jej. Wszyscy próbowaliśmy dorosnąć w środku bardzo nienormalnych okoliczności. Jeśli chodzi o nią, to wciąż stara się znaleźć  swój własny głos, odnaleźć siebie jako kobieta.  Wiesz, w młodym wieku jesteś podatny na wpływy, a ona… Nie, nie chcę odpowiadać za nią – mogę tylko powiedzieć, że odnajduje siebie, a to wpływa na muzykę. Każde nowe doświadczenie, każdy mijający dzień sprawia, że się zmieniasz.  Jeśli tworzysz sztukę uczciwie, znajdzie to w niej odzwierciedlenie. Od naszej  ostatniej płyty, sprzed trzech lat, bardzo się zmieniliśmy. Sztuka musi za tym nadążać.

Podobno przyniosłeś na początku gitarowe, ostre kompozycje, ale Hayley je odrzuciła. Wolała eksperymentować…

Faktem jest, że próbowaliśmy tworzyć utwory jak w przeszłości, bo tylko taki system pracy znaliśmy. Nie przyniosło to jednak satysfakcji, ja też nie byłem zadowolony, że działaliśmy jak wcześniej. Dotarliśmy do momentu, w którym nie chodziło może o eksperymenty, ale potrzebę zdefiniowania, gdzie znajdujemy się w obecnej chwili. OK, spróbowaliśmy pisać kawałki podobne do tych, które już była, ale… Musieliśmy znaleźć swój nowy głos. I wielokrotnie zaskakiwało mnie, jakie rzeczy pociągały Hayley. Rzeczy, o sympatię do których nigdy bym jej nie podejrzewał. To kolejny dowód, że dorośliśmy, ze jesteśmy gotowi ewoluować.

W porządku, ale skoro nie sprawdziła się dawna metoda pracy, to jak wygląda nowa?

(Śmiech) Nowej nie da się opisać. Jest dość przypadkowa. Wcześniej komponowałem cały utwór, wysyłałem go do niej, a ona dokładała tekst i głos. Wychodziły z tego kawałki w naszym starym stylu. Tym razem było zupełnie inaczej, bez schematów, bardzo naturalnie. W niektórych piosenkach ona najpierw przygotowywała linie wokalne, w innych ja przynosiłem jakieś partie, jeszcze gdzie indziej tworzyliśmy wspólnie. Nie było na tej płycie reguły. To nowa metoda: otworzyć się na obecną sytuację, zamiast wpisywać się w określoną strukturę.





Kontynuacją tego podejścia był chyba wybór producenta? Nie padło na kogoś oczywistego dla takiej muzyki, jak Rob Cavallo… Justin Meldal-Johnsen to facet od Becka.

Tak. Przed rozpoczęciem nagrań odbyliśmy spotkania z wieloma producentami, oczekiwaliśmy pracy z bardziej znaną osobą, ale patrząc wyłącznie na czyjąś dyskografię, bardzo wiele o danym człowieku nie wiesz. Gdy spotkaliśmy się z Justinem Meldal-Johnsenem, okazało się, że jest między nami świetna chemia, rozumieliśmy się wzajemnie, a on rozumiał, o co chodzi w piosenkach był nimi podekscytowany, pełen pasji. Miał w sobie energię, której potrzebowaliśmy. Każdy z producentów, z którymi się spotkaliśmy, prawdopodobnie nagrałby z nami świetną płytę.  Justin był jednak idealnym człowiekiem do tej roboty, po prostu czuliśmy, że tak jest. Nas samych trochę to zaskoczyło, ale to niesamowity producent, mieliśmy wielkie szczęście, że z nim pracowaliśmy.

Największą niespodzianką w utworach, jakie dotąd słyszałem, jest chór gospel w Ain’t It Fun.

Wpadła na to Hayley. Gdy tworzyliśmy ten kawałek, wyrażała swój smutek, smutno brzmiały melodie… Gdy dotarliśmy do mostka, zacząłem uderzać jeden akord i wtedy rzuciła pomysł chóru gospel. Bardzo się tym podekscytowaliśmy, były też jednak nerwy, bo nigdy czegoś takiego nie robiliśmy. Czy to nie taniocha? Czy nie będzie to głupie? Entuzjazm był jednak tak wielki, ze postanowiliśmy spróbować. Ostatecznie okazało się to naszym ulubionym fragmentem z całej sesji.

Skoro jesteśmy przy temacie gospel – czy aspekt religijny jest w waszej grupie istotny? Macie na przykład szczególną etykę w trasie, pozwalającą uniknąć rock’n’rollowych pokus…

Jasne, ale wiara jest bardzo indywidualną sprawą. Każdy z nas wyznaje ją po swojemu. Gdy jest ona dla ciebie fundamentem, nic nie poradzisz – wszystko jest przez nią filtrowane. Nie mówię, ze zawsze świadomie staramy się koncentrować na religii, ale ona jest częścią nas i nic z tym nie można zrobić. Jeśli naprawdę wierzysz, to w końcu wyjdzie – czy tego chcesz, czy nie. Nie jesteśmy konserwatywnymi chrześcijanami, ale mamy pewien kodeks moralny, którego staramy się trzymać. Każdemu zdarza się nabroić, każdy z naszej trójki inaczej na to patrzy, ale coś takiego zdecydowanie w zespole funkcjonuje. I bardziej niż o moralność chodzi o to, że staramy się godnie żyć, kochać ludzi… Jeśli wyznajesz taką postawę, reszta się ułoży.

Podczas waszego koncertu w Polsce widziałem, że przyszło wielu nastoletnich fanów. Czy oznacza to dla was szczególną odpowiedzialność?

 Myślę, że tak.  Myślę też jednak, że w przeszłości posunęliśmy się pod tym względem trochę zbyt daleko. Owszem, ciąży na tobie odpowiedzialność, musisz starać się, żeby jej sprostać, ale z drugiej strony dzieciaki muszą wiedzieć, że w porządku jest sytuacja, gdy nie jesteś perfekcyjny. Nie da się robić wszystkiego idealnie, można tylko do tego dążyć, być kochającą osobą… Czujemy coś takiego, ale bardzo łatwo jest przesadzić, sprawić by ta odpowiedzialność zaciążyła nad całym twoim życiem. To też nie jest dobre.

Pamiętasz coś z wizyty w Warszawie poza miejscem występu? Udało się zobaczyć miasto?

 Oh, cała ta trasa przebiegała w zawrotnym tempie… Ja nie zdołałem zobaczyć niczego poza okolica hotelu. Poszliśmy na kolację z ludźmi z naszej wytwórni, ale nie udało się zwiedzić miasta. Może następnym razem bo wydawało się naprawdę fajne.

Wracając do muzyki – w  nowych utworach pojawia się wiele elementów charakterystycznych dla popu lat 80. Co was w tym pociąga? Bo przecież nie nostalgia, nie słuchaliście tego na bieżąco…

Szczerze mówiąc taka muzyka zawsze się nam podobała. Zawsze podobała nam się elektronika, ejtisowy synth pop i new wave. Chodzi o to, że po raz pierwszy poczuliśmy swobodę, by zagłębić się w takie dźwięki. Znamy się na tyle, by wiedzieć, że jakaś zmiana była potrzebna, a to przecież świat Justina Meldal-Johnsena. Nagrał nową płytę grupy M83, bardzo syntetyczną… Pojawił się w naszym życiu w idealnym momencie. My zdecydowaliśmy, że chcemy eksplorować takie dźwięki, a on wiedział jak nam to ułatwić.

Pierwszy singiel z nowej płyty, Now, utrzymany był w starym stylu. Trochę zmyłka jeśli chodzi o obraz całości.

Tak, ale jakikolwiek utwór ujawnilibyśmy jako pierwszy, byłby zmyłką. Cała płyta jest bardzo elektryczna – przynajmniej naszym zdaniem. Zastanawialiśmy się nad tym podczas wyboru pierwszego singla, ale stawiając na Now, daliśmy ludziom znać, ze nawet jeśli trochę się zmieniamy, wciąż jesteśmy zespołem rockowym. Wciąż będziemy grali pełne energii koncerty i wciąż mamy w sobie tę pasję. Piosenka zdecydowanie nie odzwierciedla zawartości płyty, ale to dobrze.

Czy tekst tego kawałka opowiada o sytuacji w zespole czy ogólnej, społecznej? Bo brzmi jak hymn amerykańskiej młodzieży w czasach kryzysu: jeśli jest przyszłość, chcemy jej teraz.

Nie dotyczy to sytuacji ekonomicznej, ale częściowo dotyczy zespołu, tego że jedziemy dalej. W sumie chodzi o wiarę w coś, zanim się to zobaczy. Wiesz, że przed tobą coś jest i próbujesz po to sięgnąć, chcesz tego natychmiast. Byliśmy w stanie wymagającym zmiany, ruszenia do przodu… Ale można te słowa przyłożyć do czegokolwiek. Być może niektóre osoby w Ameryce odnajdą w tym sens dotyczący kryzysu ekonomicznego. Chodziło jednak o naszą sytuację.

rozmawiał:
Bartek Koziczyński

Polecam wam szczególnie drugi singiel z płyty, Still Into You



Polecaliśmy Wam w zeszłym tygodniu nową płytę Paramore, więc tu mamy małą kontynuację tematu. Pewnie niedługo któraś z nas, podzieli się z Wami wrażeniami po przesłuchaniu tej płyty. Sama mam okazję zobaczyć ich na zbliżającym się Impact Fest, 5 czerwca, więc możecie spodziewać się wkrótce relacji (jeśli mamy tu fanów, zaglądajcie!).

Do usłyszenia i provehito in altum!

Mary 



* Źródło: wywiad pochodzi z kwietniowego "Teraz Rock", nr. 4, 2013.

3 komentarze:

  1. Słyszałam o tym i choć nigdy nie nazwałabym się zacofaną, to teraz chyba muszę przyznać, że w pewnym stopniu zacofana jestem, gdyż nigdy nie słyszałam ich, ani jednej piosenki. Melodia jest bardzo fajna, jednak Hayley ma zbyt popowy głos i to im zapisuje na minus. Sprawia to, że nie wiem czy umieścić to w rocku, pop-rocku czy popie. Na pop jest to chyba zbyt ostre, więc to prawdopodobnie pop-rock. A nie jest to mój ulubiony rodzaj muzyki, oczywiście zależy jeszcze od zespołu. Ale doceniam umiejętności artystów, bo widać, że są duże..

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam podobne odczucia co do nich. Nie są w grupie moich ulubionych wykonawców, ale są chwile kiedy włączam sobie ich muzykę ( rzadkie, bo rzadkie ale są).

      Usuń
    2. Noo..dokładnie. Ja też czasem mam ochotę posłuchać popu, a właściwie pop-rocku.

      Usuń