2013/02/26

Love-story again, you son of a bitch!


Druga część zdania to chyba najczęstszy zaimek używany w super-produkcji kolejnego genialnego reżysera.  Słychać strzał, serię strzałów. Huk i rumor. Wszystkie kule zostały władowane w pierś/nogi/głowę/inną część ciała jednego bohatera i bohater stworzył wielką mokrą krwawą paćkę na podłodze i wszystkim wokoło w obrębie 5 m.

Hey big trouble-maker!

Magia Tarantino nigdy nie przestanie przyciągać, chyba. Co ten facet w sobie ma? Nie mam bladego pojęcia! Nawet przystojny nie jest, ani ładnie nie potrafi się ubrać, ani przynajmniej przyzwoicie nawet na rozdanie Oskarów… Ale kiedy ubierze okulary przeciwsłoneczne, koszule w kratę i jeansy, na pewno zastanowił/a byś się dwa razy zanim zapytał/a byś go o drogę.

Kiedy podróżuje się przez Dziki Zachód, naprawdę należy uważać, kogo się zaczepia. Można trafić na takiego dr Kinga Schultza, który może za byle głupstwo np. brak chęci do współpracy rozstrzelać twoje trzewia na miliony kawałków. American horror story? Nie! Po prostu Django- chyba jedyny western, który obejrzałam do napisów końcowych, a trwało to nie mało, bo prawie 3 godziny.

Zabawnie się złożyło, że oglądałam go w noc rozdania Nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej, gdzie pan Quentin dostał Oskara, za Najlepszy oryginalny scenariusz. Nie musiałam znać laureatów, by stwierdzić, że to kolejne dzieło Tarantino, które na miarę Pulp Fiction i Kill Bila, może wpisać się do historii kina.
Jeden z polsko-amerykańskich dziennikarzy stwierdził, że Tarantino po raz kolejny zrobił taki sam film jak poprzednie. Zdecydowanie się z tym nie zgadzam. Z jego ręki nigdy nie powstał jeszcze western, który był jego marzeniem od dzieciństwa. Nawet, klasycznie grając jedną z drugo-, a nawet trzecio-planowych ról, został prawdziwym kowbojem, a żeby było zabawniej po 3 minutach nawet mokrej plamy po nim nie było. Poza tym, historia była opowiedziana liniowo (nareszcie), chociaż Tarantino jest specjalistą do spraw retrospekcji, a bohaterowie byli bardzo kolorowi. I wcale nie mówię tu o kolorze skóry.

Źródło: www.indiewire.com

 Moją ulubioną postacią, myślę, że nie jestem w tym sama, był dr King Schultz (skoro był Niemcem, piszę jego nazwisko poprawnie po niemiecku), grany przez Christophera Waltza (ach, cóż za zbieżność nazwisk). Jakże ważna, choć drugoplanowa rola. Był tak sarkastyczny, a jednocześnie poważny, tak porywający i tak nieprzewidywalny, że wcale się nie dziwię, że Django chciał z nim współpracować. Sam też dużo na tym zyskał. Dr Schultz był piękny na tle brutalnego świata, w którym przyszło mu, żyć. Przyszło mu zetrzeć się z tym złym, którego  w równie niezmiernie intrygujący sposób przedstawił Quentin. Mężczyzna, o którym mówię, nosił przewrotnie nazwisko Candy i był silni związany z głównym motywem filmu jakim było niewolnictwo. Największym zaskoczeniem była obecność najwredniejszego „czarnucha” w Ameryce, Stephana. A może nie tyle on sam, co to, że grał go Samuel, Samuel L. Jackson (węże w samolocie), którego, że smutkiem muszę przyznać, nie udało mi się rozpoznać.  Stephan jest przeniknięty ideologią białych i jest przeciwieństwem głównego bohatera, co może sugerować, że nie wszyscy czarnoskórzy niewolnicy chcieli wyzwolenia.

Niesamowitym elementem filmu dla mnie było dla mnie takie balansowanie na granicy dobrego smaku. Częste czarnuchowanie, wydawało mi się zbyt mocne i trochę mi to przeszkadzało, ale to jest Tarantino, więc chyba można na to spojrzeć jako sugestię do ukazania problemu dyskryminacji nie tylko rasowej i nie tylko w świecie przedstawionym, ale i współcześnie.

Tak, zgadza się, love story again. Bo jakby tu zrobić film bez miłości? Nie wiadomo do dziś. Ta  historia jest piękna, a to co ukochany musiał przeżyć, bolało tę męską część widowni, a przynajmniej kilku znajomych.
Quentin, Quentin, co z ciebie wyrośnie, można by powiedzieć parafrazując jedną z dziecięcych piosenek. Za każdym razem, kiedy bierze się za film, wychodzi coś unikalnego. Oczywiście w schemacie Tarantino- nieprzewidywalne  chaotycznie, mięsnie i brutalnie, a co ważne- paradoksalnie zabawnie. 

Mam nadzieję, że za kilka lat doczekamy się następnej produkcji, która obrzuci nas krwistym stekiem i obleje ketchupem, a my będziemy zachwyceni.


Buziaki :*

2 komentarze:

  1. mistrzkamuflażu17 marca 2013 22:06

    Słysząc już kolejną z rzędu pozytywną opinię na tema tego filmu Tarantino, postanowiłam w najbliższym czasie nadrobić ten zaległy hit kinowy. Westerny to filmy o nietypowym klimacie, aczkolwiek o utartym schemacie, dlatego interesujący wydaje się fakt nakręcenia czegoś wyjątkowego po tak wielkim wyczerpaniu zasobów tego rodzaju kina. Wisienka na torcie, a w zasadzie ostateczny argument to Samuel którego zawsze ogląda się z przyjemnością (patrz ww. film "Węże w samolocie").

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja bardzo lubię westerny wszelakiego rodzaju, Tarantino jest dość osobliwy, dużo przemocy. Akurat Django to wyszło na dobrę, również bardzo lubię filmy o niewolnictwie w Stanach, więc Django musiał mi się spodobać i tak się stało. Ja też bardzo lubiłam Schulzta. Ale za spowodowanie, że film obejrzałam muszę podziękować mojemu braciszkowi :)

    OdpowiedzUsuń