Druga część zdania to chyba najczęstszy zaimek używany w
super-produkcji kolejnego genialnego reżysera. Słychać strzał, serię strzałów. Huk i rumor. Wszystkie
kule zostały władowane w pierś/nogi/głowę/inną część ciała jednego bohatera i
bohater stworzył wielką mokrą krwawą paćkę na podłodze i wszystkim wokoło w
obrębie 5 m.
Hey big trouble-maker!
Magia Tarantino nigdy nie przestanie przyciągać, chyba. Co
ten facet w sobie ma? Nie mam bladego pojęcia! Nawet przystojny nie jest, ani
ładnie nie potrafi się ubrać, ani przynajmniej przyzwoicie nawet na rozdanie Oskarów…
Ale kiedy ubierze okulary przeciwsłoneczne, koszule w kratę i jeansy, na pewno
zastanowił/a byś się dwa razy zanim zapytał/a byś go o drogę.
Kiedy podróżuje się przez Dziki Zachód, naprawdę należy
uważać, kogo się zaczepia. Można trafić na takiego dr Kinga Schultza, który może
za byle głupstwo np. brak chęci do współpracy rozstrzelać twoje trzewia na
miliony kawałków. American horror story? Nie! Po prostu Django- chyba jedyny
western, który obejrzałam do napisów końcowych, a trwało to nie mało, bo prawie
3 godziny.
Zabawnie się złożyło, że oglądałam go w noc rozdania Nagród
Amerykańskiej Akademii Filmowej, gdzie pan Quentin dostał Oskara, za Najlepszy oryginalny
scenariusz. Nie musiałam znać laureatów, by stwierdzić, że to kolejne dzieło
Tarantino, które na miarę Pulp Fiction i Kill Bila, może wpisać się do historii
kina.
Jeden z polsko-amerykańskich dziennikarzy stwierdził, że
Tarantino po raz kolejny zrobił taki sam film jak poprzednie. Zdecydowanie się
z tym nie zgadzam. Z jego ręki nigdy nie powstał jeszcze western, który był
jego marzeniem od dzieciństwa. Nawet, klasycznie grając jedną z drugo-, a nawet
trzecio-planowych ról, został prawdziwym kowbojem, a żeby było zabawniej po 3
minutach nawet mokrej plamy po nim nie było. Poza tym, historia była opowiedziana
liniowo (nareszcie), chociaż Tarantino jest specjalistą do spraw retrospekcji, a bohaterowie byli bardzo kolorowi. I wcale nie
mówię tu o kolorze skóry.
Moją ulubioną
postacią, myślę, że nie jestem w tym sama, był dr King Schultz (skoro był Niemcem,
piszę jego nazwisko poprawnie po niemiecku), grany przez Christophera Waltza
(ach, cóż za zbieżność nazwisk). Jakże ważna, choć drugoplanowa rola. Był tak
sarkastyczny, a jednocześnie poważny, tak porywający i tak nieprzewidywalny, że
wcale się nie dziwię, że Django chciał z nim współpracować. Sam też dużo na tym
zyskał. Dr Schultz był piękny na tle brutalnego świata, w którym przyszło mu,
żyć. Przyszło mu zetrzeć się z tym złym, którego w równie niezmiernie intrygujący sposób
przedstawił Quentin. Mężczyzna, o którym mówię, nosił przewrotnie nazwisko
Candy i był silni związany z głównym motywem filmu jakim było niewolnictwo.
Największym zaskoczeniem była obecność najwredniejszego „czarnucha” w Ameryce,
Stephana. A może nie tyle on sam, co to, że grał go Samuel, Samuel L. Jackson (węże
w samolocie), którego, że smutkiem muszę przyznać, nie udało mi się rozpoznać. Stephan jest przeniknięty ideologią białych i
jest przeciwieństwem głównego bohatera, co może sugerować, że nie wszyscy
czarnoskórzy niewolnicy chcieli wyzwolenia.
Niesamowitym elementem filmu dla mnie było dla mnie takie
balansowanie na granicy dobrego smaku. Częste czarnuchowanie, wydawało mi się
zbyt mocne i trochę mi to przeszkadzało, ale to jest Tarantino, więc chyba
można na to spojrzeć jako sugestię do ukazania problemu dyskryminacji nie tylko
rasowej i nie tylko w świecie przedstawionym, ale i współcześnie.
Tak, zgadza się, love story again. Bo jakby tu zrobić film
bez miłości? Nie wiadomo do dziś. Ta historia
jest piękna, a to co ukochany musiał przeżyć, bolało tę męską część widowni, a
przynajmniej kilku znajomych.
Quentin, Quentin, co z ciebie wyrośnie, można by powiedzieć
parafrazując jedną z dziecięcych piosenek. Za każdym razem, kiedy bierze się za
film, wychodzi coś unikalnego. Oczywiście w schemacie Tarantino- nieprzewidywalne
chaotycznie, mięsnie i brutalnie, a co ważne- paradoksalnie zabawnie.
Mam
nadzieję, że za kilka lat doczekamy się następnej produkcji, która obrzuci nas
krwistym stekiem i obleje ketchupem, a my będziemy zachwyceni.
Buziaki :*
Słysząc już kolejną z rzędu pozytywną opinię na tema tego filmu Tarantino, postanowiłam w najbliższym czasie nadrobić ten zaległy hit kinowy. Westerny to filmy o nietypowym klimacie, aczkolwiek o utartym schemacie, dlatego interesujący wydaje się fakt nakręcenia czegoś wyjątkowego po tak wielkim wyczerpaniu zasobów tego rodzaju kina. Wisienka na torcie, a w zasadzie ostateczny argument to Samuel którego zawsze ogląda się z przyjemnością (patrz ww. film "Węże w samolocie").
OdpowiedzUsuńJa bardzo lubię westerny wszelakiego rodzaju, Tarantino jest dość osobliwy, dużo przemocy. Akurat Django to wyszło na dobrę, również bardzo lubię filmy o niewolnictwie w Stanach, więc Django musiał mi się spodobać i tak się stało. Ja też bardzo lubiłam Schulzta. Ale za spowodowanie, że film obejrzałam muszę podziękować mojemu braciszkowi :)
OdpowiedzUsuń